Ze wszystkich tematów, które poruszane są w poezji, czyli w sumie ze wszystkich tematów w ogóle, najpopularniejszym zapewne jest miłość. Wierszy miłosnych jest najwięcej, są najczęściej czytane, publikowane, co jednocześnie idzie w parze z tym, że są to w swej masie wiersze najsłabsze. Trzeba z masy utworów miłosnych wyłuskiwać te, które są naprawdę dobre, warte uwagi, nieschematyczne i nienapisane tak, że zrozumiałe są wyłącznie dla autora i/lub osoby mu najbliższej.
Najgorzej na tym tle wypadają wiersze o nieszczęśliwej miłości, o których kiedyś napisałem, że niestety są zazwyczaj tak beznadziejne, jak ta miłość. No cóż, miłość to temat rzeka, ale jednocześnie temat, w którym łatwo otrzeć się o grafomanię, banał. Może wynika to z faktu, że nasza miłość jest zawsze niezwykła dla nas, ale już dla innych wydaje się schematyczna, banalna, trywialna, ot taka pospolita. Poetami, choć na chwilę, zostają często osoby nieszczęśliwie zakochane, zranione, niepotrafiące miłości swej wyznać, bądź też nieumiejące pogodzić się z jej odrzuceniem. Sięgają wówczas po poezję, próbują swe uczucia przelać na papier, a z czasem postanawiają się nimi podzielić z czytelnikami, których bez problemu znajdują wśród równie nieszczęśliwie zakochanych.
Są jednak i wspaniali piewcy miłości, zarówno tej szczęśliwej, jak i tej nieszczęśliwej, spełnionej i tej niespełnionej. Wśród najbardziej znanych można wymienić między innymi: Petrarcę, czy Szekspira, a wśród polskich autorów: Jasnorzewską-Pawlikowską, Leśmiana, Poświatowską, czy Skamandrytów.
Nie odbiegam od ogółu poetów i ja, choć wierszy miłosnych sensu stricto jest w moim dorobku niezbyt wiele. Najwięcej znajdziecie w moim debiutanckim tomiku - zobacz "Kasyno życia". Jako że tomik ten pisałem będąc nastolatkiem, część utworów może wydawać się tak piękna, jak jeleń na rykowisku, no ale cóż, są to grzechy młodości. Tematyka miłosna pojawia się także epizodycznie w tomiku "Hamlet współczesny", w cyklu moich wierszy poświęconych Krakowowi - zobacz "Magiczny Kraków", czy też w wierszach refleksyjnych - zobacz "Wiersze refleksyjne".
O miłości, zwłaszcza tej w wymiarze fizycznym (seksie) piszę w sposób satyryczny, ironiczny, groteskowy, nierzadko rubaszny w moich książeczkach, zawierających poezję niepoważną. Możecie te wiersze przeczytać w formie e-booków, które udostępniam darmowo na mojej stronie - "E-booki", jak też na następujących podstronach - "Fraszki", "Limeryki z pieprzykiem", "Kij w mrowisko", "Satyry i bajki", czy "Onamudaje". Poniżej zamieszczam kilka wybranych wierszy poświęconych tematyce miłosnej. Życzę miłej lektury i pięknej, wielkiej i nieprzemijającej miłości.
Zaszyć się z tobą na końcu świata,
mieć dom z ogródkiem i psa,
i w srogie zimy przez długie lata,
czekać na wiosnę we bzach.
Z tobą w ogródku tym sadzić kwiaty,
maliny rwać, owoc róż,
z tobą przed burzą skryć się do chaty,
kiedy nadejdzie czas burz.
Z tobą zestarzeć się, jak jabłonie,
w sadzie obrosłym już w chwast,
z tobą doczekać aż życia koniec
w woskową zmieni nam twarz.
I z tobą ruszyć w ostatnią drogę
której nieznany jest cel.
Z tobą to wszystko osiągnąć mogę,
gdy weźmiesz pod rękę mnie.
Całuj mnie, całuj,
pieść mnie i przytul,
szybko, pomału,
teraz, do świtu,
a bladym świtem
znów mnie pocałuj
i swoje ciepło
daj memu ciału.
Ta noc jest nasza
i nasza tylko,
niechaj trwa wiecznie
to, co jest chwilką.
Całuj mnie, całuj,
do mnie się przytul
i zostań ze mną,
zostań do świtu.
Jak cię kocham? Nie mogę powiedzieć,
bo w języku wciąż słów takich nie ma,
ale może ktoś pisze, kto?, nie wiem,
w nieodkrytym języku poemat
na ten temat,
lecz zanim powstanie,
jak cię kocham, dam wyraz spojrzeniem
tak głębokim, jak oczu wyznanie
może być, reszta - będzie milczeniem.
Nie widziałem cię chyba sto lat,
między nami wykopał czas przepaść,
którą próżno zasypać by chciał
najzdolniejszy śpiewak-poeta.
Choć muzykę by piękną i tekst
stworzył taki, że serce aż rośnie,
to ta przepaść istniałaby, więc
by znów na nią spoglądał żałośnie.
Nie widziałem cię chyba sto lat
i możliwe, że już nie zobaczę,
lecz gdy Cohen śpiewa to tak
wszystko widzę jak dawniej. Inaczej
być nie może. A może, kto wie,
tak jest lepiej lub lepiej już było?
Kiedy kładę się spać to znów śnię
pierwszą miłość, śnię pierwszą miłość.
Wśród szpargałów skurzonych od lat,
przekładanych z miejsca na miejsce,
odnalazłem zaginiony czas -
Twoje zdjęcie,
Twoje zdjęcie.
Czarno-białe, nieostre , a róg
poplamiony czerwonym winem,
kto pomyślałby, że znajdę tu
tę dziewczynę,
tę dziewczynę?
Na strychu unosi się kurz
w odcieniach szarości i różu,
czuję, że łzy pociekły mi już.
To od kurzu,
to od kurzu.
Odłożyłem zdjęcie, by czas
tak, jak wszystko dalej je zmieniał.
Może zajrzę tu za parę lat
po wspomnienia,
po wspomnienia?
A jeżeli nie zajrzę to ktoś,
będzie kiedyś miał może zajęcie,
by wymyślić co robi tu to
Twoje zdjęcie
Twoje zdjęcie.
To była taka miłość głupia,
jakiej nie widział dotąd świat,
ale zobaczył i osłupiał -
mieliśmy osiemnaście lat
i wszystko było takie proste,
choć nie ma w życiu prostych dróg,
przepaście łączyliśmy mostem,
bo wspierał diabeł nas i bóg.
Rwaliśmy zakazane jabłka,
by razem z nich wyciskać sok,
nago na łące leżąc w kwiatkach,
myśleliśmy, że kwitną rok.
Piliśmy wodę ze strumienia,
z rybną konserwą jedząc chleb,
a czuły nasze podniebienia,
że goszczą w siódmym z siedmiu nieb.
To była taka miłość głupia,
jakiej nie widział dotąd świat,
ale zobaczył i osłupiał -
mieliśmy osiemnaście lat
i wszystko było takie proste,
choć nie ma w życiu prostych dróg,
przepaście łączyliśmy mostem,
bo wspierał diabeł nas i bóg.
Po rannej rosie biegnąc boso
pozdrawialiśmy nowy dzień
i szliśmy, gdzie nas nogi niosą,
bo wszystko było niczym sen.
Z ust do ust dając sobie wiśnie,
czuliśmy miód w nich, a nie kwas
i kochaliśmy się bezwstydnie,
bezwstydnie, chociaż pierwszy raz.
To była taka miłość głupia,
jakiej nie widział dotąd świat,
ale zobaczył i osłupiał -
mieliśmy osiemnaście lat
i wszystko było takie proste,
choć nie ma w życiu prostych dróg,
przepaście łączyliśmy mostem,
bo wspierał diabeł nas i bóg.
Taka wiosna raz jeden się zdarza,
choć się wiosny zdarzają co roku,
tak błyszcząca jak szybki w witrażach,
tak soczysta jak zieleń na stoku,
a do tego taka niewinna,
jak dziewczyna w kwiecistym wianuszku,
nieporadna tak i dziecinna,
jak młodziutka biedronka w kwiatuszku.
Tamtej wiosny, choć wiosen mam wiele
niezwykłego się coś przydarzyło,
przyszła do mnie, jak oddech w niedzielę,
- najpiękniejsza dziewczyna, z nią miłość.
O tej wiośnie zapomnieć nie da się,
o tej wiośnie zapomnieć się nie da,
choć straciłem tę miłość, po czasie
wiem, że takiej jak tamta mi trzeba.
Miłość siedzi na lekcjach gdzieś w ostatniej ławce
i spogląda przez okno, jak długie tramwaje
ciągną się po szynach. Patrzeć nie przestaje,
nawet gdy rozumowi patrzeć się nie zachce.
Oczy miewa błękitne, zielone, czy piwne,
włosy skręcone w loki, proste, co spadają
na ramiona jej, które się lekko wzruszają,
kiedy to, co zwyczajne, wyda jej się dziwne.
Miejsce obok niej puste. Czeka aż przysiądzie
ktoś nienazwany jeszcze konkretnym imieniem,
ktoś, kto miłości tylko jest wyobrażeniem,
i się dowyobrazi przy bliższym oglądzie.
Miejsce puste. Za oknem na drzewie skowronek.
Miejsce puste, a dźwięczy już ostatni dzwonek.
Jak na niebie się kłębią obłoki,
jej na głowie kłębiły się loki
złote blond, w blasku słońca błyszczące,
jak kaczeńce rozsiane po łące.
Letni wietrzyk nieśmiało je muskał,
niczym chłopak ukradkiem na randce,
nim ośmieli się cmoknąć ją w usta
w romantycznej parkowej altance.
Nie zapomnę dziewczyny tej loków
w blasku słońca spomiędzy obłoków
i nie stracę już nigdy ochoty,
by w jej loki się wplątać jak motyl.
Miłość wyryta na kłódce,
miłość opita przy wódce,
ta wydrapana na drzewie
i ta, o której nikt nie wie,
miłość spóźniona, zbyt wczesna,
miłość radosna, bolesna,
ta skryta i ta pełną piersią,
kolejna, choć zawsze jest pierwszą,
miłość ta, którą się śniło,
jaka bądź, ważne, że miłość.
Nie ma miejsca na świecie, gdzie bym mógł o tobie
zapomnieć i się sycić błogą niepamięcią,
gdzie bym mógł znów na inne spojrzeć z taką chęcią,
z jaką w oczy twe patrzę, gdy jestem przy tobie.
Nie ma takich rewirów na świecie zaklętych,
gdzie nie działałby na mnie twój powab i urok,
gdzie bym w romans mógł wdać się z panną byle którą,
nie ma takich rewirów, choć nie jestem święty.
I nie znajdzie się dla mnie już taka kraina,
choćby się kontynenty nowe potworzyły,
choćby na nie syreny z morskich fal przybyły,,
niewidoczna mnie uwięź przy tobie zatrzyma.
Bo choć miejsc w świecie pięknych tyle, że nie zliczę,
wszystkie one bez ciebie są jak ten wiersz - kiczem.
Zdarza się taki romans gdzieś tam:
nad modrą Odrą, czy Wisłą
gdzie się spotyka miłość, co przeszła
z miłością, której nie wyszło.
Trudnych doświadczeń, niełatwych wspomnień
przed sobą nawzajem nie kryją,
lecz, że samemu trudno ogromnie
żyć, więc ze sobą żyją.
W niejednym bloku zamieszkać przyszło
i się szczęśliwie mieszka
miłości takiej, której nie wyszło
z taką miłością, co przeszła.
Kiedy słowiczy słychać śpiew,
światłocień strzela z łuków drzew,
motyl wykluwa się z poczwarki,
biedronka ma na plecach ciarki,
a ludzie światli i ci prości
myślą już tylko o miłości
takiej, co w piersiach aż zatyka,
czułej tak, jak ten śpiew słowika.
Nad dachami miasta noc rozwiesza sny,
ja zostanę twoim,, moim będziesz ty
I tak aż do świtu będziemy się śnić,
by w barwach błękitu dalej z sobą żyć.
A kiedy nad miasto wieczór przyjdzie znów,
chętnie powrócimy, każdy do swych snów,,
bo te sny wracają tak, jak refren ten
ze snem bywa życie, gdy życie jest snem.
Ty mnie będziesz śniła, ciebie wyśnię ja,
nad dachami miasta sny zawisły dwa,
a kiedy nas ze snów zbudzi nowy dzień
niech nam czas przeminie słodko niczym sen.
Gdy piszesz wiersz o miłości,
nie zakop się w metaforach,
mów o miłości najprościej,
tu na przenośnie nie pora.
Bo miłość nie znosi przenośni,
a i porównań nie znosi,
pisz o miłości najprościej,
kiedy o wiersz cię poprosi.
Gdy piszesz wiersz o miłości,
nie zakop się w metaforach,
mów o miłości najprościej,
tu na przenośnie nie pora.
Bo miłość lubi konkrety,
wiersz zrozumiały od razu,
unikaj metafor, niestety,
weź proste środki wyrazu.
Gdy piszesz wiersz o miłości,
nie zakop się w metaforach,
mów o miłości najprościej,
tu na metafory nie pora.
A ona ciągle czeka w oknie,
że może przyjdzie do niej miłość,
parapet w deszczu i łzach moknie,
bo ciągle jest tak, jak już było.
I nic nie zmienia się, a czas
dzień za dniem płynie niczym rzeka,
a ona w oknie już od lat
na miłość czeka, czeka, czeka.
I czekać będzie próżno, bo
choć upływają dni za dniami,
nie wejdzie miłość w jej okno,
bo miłość zwykle wchodzi drzwiami.
Krople deszczu na róży,
kiedy miłość nie służy,
gdy przychodzi samotność we dwoje.
Krzywi się promień słońca,
uczuć brak od miesiąca,
każdy swoje zajmuje pokoje.
W tych pokojach niepokój
kręci się, jak łza w oku,
krople deszczu spływają po róży.
Coraz więcej w nich zimna,
winny on, ona winna,
winna miłość, co już im nie służy.
Nie zostawiajmy miłości na jutro,
nie odkładajmy jej w czasie,
bo jutro może będzie nam smutno,
bo jutro może nie da się.
Nie odkładajmy miłości na jutro,
dziś lepiej ją chwycić, niż marzyć,
bo jutro..., jutro może być futro,
miłość się może nie zdarzyć.
Nie odkładajmy miłości na jutro,
bo jutro to może zła pora,
a bez miłości żyć strasznie trudno,
miłość potrzebna na wczoraj.
Nie odkładajmy miłości na jutro,
pochwyćmy ją dziś w życia pędzie,
nie odkładajmy miłości na jutro,
bo jutra być może nie będzie.
Śniłem cię dzisiaj wczesnym świtem,
albo to przedświt był, sam nie wiem,
oczy w poduszkę miałem skryte,
lecz wiem, że kogut piał pod drzewem.
Śniłem cię tak realistycznie,
że czułem zapach twego ciała,
muskałem zmarszczki twe, mimiczne,
ustami, gdy się uśmiechałaś.
Ręką błądziłem po twych piersiach,
na sobie czułem gładź twych dłoni,
część snu zbliżała się najlepsza,
i nagle - budzik się rozdzwonił.
Gdy spotykają się jesienią
ona i on na spacer krótki,
liście na drzewach się czerwienią
tak, jakby się opiły wódki.
A kiedy ten ich krótki spacer
od czterech godzin się nie kończy,
jesienny deszcz wzruszony płacze,
a wiatr im liść we włosy plącze.
Wieczorem stary kruk i wrona
widząc ich nadal, kłapią dziobem,
że najwyraźniej on i ona
gdzieś w górze są pisani sobie.
W popielniczce papieros się tli,
w filiżance - kawa zziębnięta,
czytam mail, piszesz bym nie był zły,
lecz przyjedziesz dopiero na święta.
Dzieci cicho w łóżeczkach już śpią,
chrupek garść nasypałem znów kotu
i pod nosem zakląłem: - psia kość,
do świąt jeszcze jest ponad pół roku.
Do piwnicy poszedłem, by tam
sprawdzić, czy ktoś nie ukradł choinki,
ręce potem umyłem i łza
popłynęła na widok twej szminki.
Zapomniałaś ją zabrać, bo już
trzeba było gnać na lotnisko,
więc została i czeka wciąż tu
tak, jak czeka dokoła tu wszystko.
Kraków już się układa do snu,
na zajezdni śpią smacznie tramwaje,
sąsiad kaszle, nie może wziąć tchu,
bo zbyt mocno pachnie mu majem.
Psy bezdomne gryzą się gdzieś
niedaleko, bo dobrze je słyszę
i to wszystko układa się w treść
wiersza, który dla ciebie piszę.
Kiedy już w czyśćcu mnie wyczyszczą
i doznam łaski do meldunku
w raju, to chętnie oddam wszystko
za ślady twoich pocałunków.
Zapewne ci co je zmazali -
nie kochali.
Bo jeśliby kochali jak ja
chcieliby ślady tej miłości
ze sobą z ziemi w podróż zabrać
do wieczności.
Jak kamienna lawina z łoskotem
ku dolinie zbiega spod szczytu
tak najszybciej jak tylko mogę,
biegnąć chcę do twych oczu błękitu.
Szybko tak, jak fala tsunami,
która gna niewstrzymana lu wyspie,
tak by usta z twoimi ustami
móc połączyć, z oddali gnam, gdy śnię.
I jak głaz, który nad morskim brzegiem,
był od zawsze, jest i zostanie,
chcę przy tobie tylko ja jeden
stać. Do końca, jak stoi ten kamień.
(do obrazu Georga Braque'a, Gitara i klarnet)
Na pewnej ulicy przy barze
dla ludzi grali w duecie:
ona - na gitarze,
on - na klarnecie.
Ona - na gitarze,
on - na klarnecie.
W pobliskim kościele witraże
aż drżały, gdy grali w duecie:
ona - na gitarze,
on - na klarnecie.
Ona - na gitarze,
on - na klarnecie.
Rozpromienione ich twarze
rysownik szkicował w kajecie:
gdy ona na gitarze
grała, a on na klarnecie,
gdy ona na gitarze
grała, a on na klarnecie.
Aż w końcu się to zdarzyło,
na wieczność stali się parą
nie tylko oni ze sobą,
ale i klarnet z gitarą.
Nie tylko oni ze sobą,
ale i klarnet z gitarą.
Mojej żonie Ani
Gdybyś była melodią - bym nucił,
Gdybyś deszczem była - bym moknął,
Albo snem – to bym się nie obudził
I bym kwiatem był – jeśli ty wiosną.
Gdybyś była wyznaniem – bym wierzył,
Gdybyś była nadzieją – bym czekał,
I bym spłonął – gdybyś była płomieniem,
A gdy morzem – wpadłbym w ciebie jak rzeka.
Wracam w myślach do dziewczyny
kiedy są jej imieniny,
a to tak od września aż do października,
nie pamiętam dziennej daty,
bo spisałem ją na straty,
tak przynajmniej chcę by było w pamiętnikach.
Gdy widziałem ją na przerwie,
czułem, że mnie coś rozerwie
i nie miałem nic przeciwko by tak było,
gdy jej miałem podać rękę,
odwiedzałem wpierw łazienkę,
przeczytałem w babskiej prasie, że to miłość.
Jak to mówią było różnie,
kwadratowo i podłużnie,
choć do końca nie wiem, która opcja lepsza,
raz prosiła, bym z nią został,
a raz była taka ostra,
że mówiła bez ogródek, żebym spieprzał.
No i może głupi byłem,
bo faktycznie to spieprzyłem,
może ona też się trochę przyłożyła.
Jedno jednak wiem na pewno,
że choć nie jest tą mą jedną,
to nie zmieni nic, że moją pierwszą była.
Tę rudą plamkę z boku
po prawej,
ten mały pieprzyk na brzuchu,
oczy od komputera łzawe,
ucho
i dziurkę w uchu,
i pupę,to nic, że z celulitem -
kocham z zachwytem.
Włosy, choć mówisz, że masz odrosty,
brwi,
rzęsy,
nawet bez henny,
i temperament, co wzbudza zamęt,
albo co czasem jest senny,
i twoje nogi,
gdy do mnie wracasz,
czy myte,
czy jeszcze niemyte -
kocham z zachwytem.
Młodość, co przeszła
i kilogramy, co przyszły, by było coś w zamian,
twoją upartość,
twe roztrzepanie,
urwane w połowie zdania
i twoje myśli,
wciąż nieodkryte -
kocham z zachwytem.
I jeszcze tysiąc tysięcy rzeczy,
których już nie chcę wyliczać,
to dla mnie powód,
by cię na nowo
kochać
i by się zachwycać.
Na rogu Brackiej i Gołębiej
do knajpki, której nie ma już
wchodziła, gdy już było ciemniej
dziewczyna z wielkim koszem róż.
A śliczna była, jak Madonna
z obrazków przywożonych z Włoch,
więc wszyscy zapatrzeni wciąż na
nią zachwycali się: - ach!, - och!.
A róże miała karminowe
tak, jak węgrzyna pełen dzban.
- Czy chce pan różę dla tej pani?,
Czy róże chce dla pani pan? -
pytała, chodząc z wielkim koszem
pośród stolików w knajpce tej,
a nawet straszni dusigrosze,
brali te róże, choć za mniej.
Myślami wracam wciąż do knajpki,
której tam dawno nie ma już,
widzę dziewczynę niczym z bajki
z tym koszem karminowych róż.
W myślach kupuję od niej różę,
jak ją kupują zakochani
i nie chcąc uczuć skrywać dłużej,
daję jej, mówiąc - To dla pani.
Wciąż czuję słodki zapach bzu,
rwanego w tej uliczce,
na końcu której ludzi tłum
modlił się przy kapliczce.
Litanii słyszę jeszcze dźwięk
i ciebie jak ze snu,
wciąż słyszę, kiedy prosisz mnie
o więcej tego bzu.
Dziś jak co roku kwitnie bez,
a łza się kręci w oku,
bo wszystko tak jak wtedy jest,
lecz nie ma ciebie z boku.
Litanii z dala słychać dźwięk,
szarzeją chmury w niebie,
mniej pachnie jednak dziś ten bez,
bo ten bez jest bez ciebie.
Wódka za wódką niczym woda,
sam siedzę w barze pełnym gości.
Trochę mi tej miłości szkoda,
trochę mi szkoda tej miłości.
Papieros tli się w popielniczce,
a w ustach drugi już się żarzy,
o tej miłości ciągle myślę,
że taka druga się nie zdarzy.
Pięść odcisnęła się na brodzie,
kieliszki puste, jak mieszkanie,
płacę rachunek i wychodzę...
Dość schematyczne to rozstanie.
Kiedy czerwcowa krótka noc
ustaje, coś pcha mnie na ganek,
gdzie siedzisz ty okryta w koc
i czuję mięte przez rumianek.
A potem, gdy z kawiarki woń
pragnienie kawy niepojęte
rozbudza, chwytam twoją dłoń
i przez rumianek czuję mięte.
Kiedy jesienne przyjdą dni
i nie spotkamy się na ganku,
wciąż będziesz wzbudzać w sercu ty
ten zapach mięty i rumianku.
Ósmy dzień leje w Mikołajkach
i ja zalany wciąż w tawernie.
Dziś zjadłem bekon na dwóch jajkach,
sześć piw wypiłem i trwam dzielnie.
Czekam, bo ma się wypogodzić,
przynajmniej są prognozy takie,
a jeśli nie, to nic nie szkodzi,
bo zżyłem się ze swym sztormiakiem.
Czekam, a dookoła leje,
tam biały szkwał, tu piorun błyska,
zziębnięta młodzież śpiewa "Keję",
piw już nie piję, lepsza - czysta.
Żagle są mokre niczym mopy,
błoto, kałuże nie do wiary,
w krąg chwieją się mazurskie chłopy
i potopiły się komary.
Pytasz mnie w liście, czy żałuję,
że nie ma Ciebie tutaj ze mną.
Nie, nie żałuję. Gdybyś była,
byłabyś bardzo nieprzyjemną.
Bo Ty kochanie nie przywykłaś
w lipcu do takich anomalii,
a ja też bym nie umiał wytrwać,
jak Ty na plaży w tej Italii,
Więc pozostańmy, ja w tawernie,
Ty na leżaku i z mojito,
Wypoć się za mnie, a ja zziębnę
za Ciebie. Kocham Cię, finito.
Gdy twój oddech otula me ramię o świcie,
a rzęs trzepot łaskocze rozkosznie policzek,
jakże kocham i ciebie, i ranek, i życie.
Ach, rozpływam się cały w szczęściu i zachwycie,
i rozpala mnie pierwszy słoneczny promyczek,
gdy twój oddech otula me ramię o świcie.
Wzrok zanurzam w twych oczu i nieba błękicie,
i radosny gwar słyszę zbudzonych uliczek,
jakże kocham i ciebie, i ranek, i życie.
Już na jutrznię z kościoła dzwonu słychać bicie
i odgłosy skowronków na trele potyczek,
gdy twój oddech otula me ramię o świcie.
Choćby po tym poranku było gradobicie,
a z koryta by senny wystąpił strumyczek
jakże kocham i ciebie, i ranek, i życie.
A gdy przyjdzie ta chwila zatraty w niebycie
obraz twój przyćmi wszystkie twoich poprzedniczek.
Gdy twój oddech otula me ramię o świcie,
jakże kocham i ciebie, i ranek, i życie.
Gdy przekwitłe dmuchawce,
przed kościołem na ławce,
rozdmuchałaś przede mną z uśmiechem,
ja jak w kamień zaklęty,
choć był wtedy dzień święty,
upajałem się twoim oddechem.
Potem razem za ręce,
ty - w błękitnej sukience,
a ja? - już nie pamiętam w czym byłem,
miast na mszę to wzdłuż rzeki
szliśmy. Chociaż daleki
był to spacer, nam się nie dłużyło.
Dziś dmuchawce przekwitłe
kiedy widzę, to przykre
rzucam na nie ukradkiem spojrzenia,
bo choć ławka i rzeka
wciąż tu jest, to z daleka
zamiast ciebie przychodzą wspomnienia.
Noc dziś jest taka jasna,
księżyc złotem się iskrzy,
a ja pewien już jestem,
że nic mi się nie przyśni.
A tak chciałbym ulecieć
w mych marzeniach do ciebie,
noc dziś jest taka jasna,
liczę gwiazdy na niebie.
Wiersz dziś trudno się pisze,
myśl się trudno wykuwa,
noc dziś jest taka jasna,
księżyc w otchłań się wsuwa.
I już zorze świtają
blaskiem tęczy na niebie.
Choć noc była tak jasna,
mroczno było bez ciebie.
Oczy miała migdałowe,
włosy złociste jak miód,
słomkowy kapelusz na głowę
i kieckę do połowy ud,
słomkowy kapelusz na głowę
i kieckę do połowy ud,
a pod tą kiecką co miała,
nie wiem, choć wiedzieć bym chciał,
lecz żona szału dostała,
a boję się, gdy wpada w szał,
a pod tą kiecką co miała,
nie wiem, choć wiedzieć bym chciał,
lecz żona szału dostała,
a boję się, gdy wpada w szał.
więc ciao, baby ciao, ciao.
to ziarenko
mała złota kuleczka
ciepła nadzieją szczęścia
kiełkuje
pączki
jak zachwyty nad światem
wybuchają
świeżością liścia
to ziarenko
mała złota kuleczka
pęcznieje jak gąbka
oddechem
słowem
gestem
z wodospadu oczu
spija krople spojrzeń
to ziarenko
mała złota kuleczka
wydało kwiat
jeszcze go nie nazwałem
bo jak wymówić imię
na wdechu zachwytu.
filozofie w obłokach
nędzny jaskiniowiec pyta ciebie
idei mesjasza
czy platońska miłość jest twoja
czy nasza
czy niczyja czyli boska
niedostępna
czy nam ludziom dana tylko ta występna
którą wciąż kapłani z ambon ganią
którą ty sam ganisz jako płytką
pierwszą klasę w piękna szkole
ja gdy innej mieć nie mogę
to ją wolę od miłości piękna
co jest pięknem samym w sobie
tam za grobem ona żyje
ja nim w grobie przysnę wieki
tu chcę kochać tak jak umiem
bo daleki od idei jestem w lochu
lecz się zbliżam chyba do niej krok po kroku
i się boję
czy nie zatka mnie zdumienie
gdy ta miłość sama w sobie będzie cieniem jakiejś innej
która większym światłem płonie
jak kochają tam w zaświatach mój Platonie
zbadaj problem ten bo tutaj krąży plotka
że w zaświatach przyjdzie wszystkim nam się spotkać
miłość chwalić trzeba wszędzie
pięknie
hucznie
zobaczymy się niedługo
szykuj Ucztę.
Kącik złamanych serc pod miastem,
łoża z kamiennym baldachimem,
gruba pierzyna jest tam piaskiem.
Piasek otula łoża skrzynię.
Tam się spotkamy po rozłące,
tam się na pewno połączymy,
tam wszystkie ciała robak plącze
tam się wygodnie rozłożymy.
I wybijemy się do słońca
krzewem jaśminu lub bzu drzewem,
i tak będziemy trwać do końca.
Jakiego końca? - tego nie wiem.
Dwa słońca świecą w mym życiu,
jedno i drugie jest jasne,
przed nimi siedzę w ukryciu,
gdy one świecą — ja gasnę.
Za jednym chciałbym podążyć,
drugie promieniem mi błyska,
drugie dosięgam już ręką,
pierwszego parzy mnie iskra.
Lat tyle żyłem w ciemności,
spokojnie czekałem końca,
aż w życia mojego nocy
rozbłysły te dwa słońca.
Myślę — dwa słońca to próba,
próbna, nadmierna jasność.
Kiedy wybiorę z nich jedno,
wówczas obydwa zagasną.
Pytałem asystenta Google,
sprawdzałem w mapach GPS,
lecz nie wie Google
i w ogóle wskazówek brak,
gdzie szczęście jest.
Nie widzę go przez 3D gogle,
NASA nie mówi o nim nic,
szukam go jak szalony ciągle...
A może to jest tylko pic
i tak naprawdę szczęścia nie ma?
Mam niepewności tyle,
lecz, wszystkie wchodzą w stan uśpienia,
gdy znów masz dla mnie chwilę.
Przyjeżdża osobowym z Kutna,
albo ekspresem ze Szczecina,
czasami taka jakaś smutna,
a czasem po butelce wina.
Wyczekiwana,
albo tak
znienacka
wprost,
bez zapowiedzi,
na długie lata,
rok, lub dwa,
grzeszna,
lub prosto od spowiedzi.
Dumna, jak wielki paw w ogrodzie
lub taka skromna, jak gołąbek,
z dziećmi bez ślubu,
po rozwodzie,
lub z niczym,
na dobry początek.
Nieuczesana,
niewyspana,
a czasem taka, jak z żurnala,
szalikiem grubym omotana,
albo
zziębnięta i bez szala.
Z walizką marzeń,
wielkich planów,
z ciastem, tym, które znów nie wyszło,
ze wzrokiem zatopionym w przeszłość
lub bez przeszłości,
tylko w przyszłość.
Witana słodką bombonierką,
lub wiechciem kwiatów,
co odstrasza,
nie ważne małą jest, czy wielką,
lecz dobrze, że jest -
miłość nasza.
Jeszcze poranne wiszą mgły,
trawniki skrzą się srebrnym szronem,
gdy wychodzimy ja i ty,
każde z nas w swoją stronę.
Mgły się rozwiały, słońce ciut
mizerne, ale było,
a potem zaszło, powiał chłód
i wokół się zamgliło.
Trawniki mokre pokrył znów
srebrzystym blaskiem szron,
a my wracamy razem tu
z przeciwnych świata stron.
Nie potrzebna magia słów,
to dla gadających głów,
tu wystarczy spojrzeć w oczy
i z tym rytmem
zacząć tańczyć na dwa pa,
nie jest trudno, to się da
opanować, bo dwa wolne są,
dwa szybkie.
Wciągnąć brzuch, kolana - luz
plecy proste i w przód biust,
nie potrzeba wiele więcej
już tłumaczyć,
no i zacząć na dwa pa
tańczyć, gdy orkiestra gra,
no a dalej, to dopiero
się zobaczy.
Zatańczmy tango,
gdy spojrzenia nasze zbiegną się
opory padną,
rozpłyną we mgle,
Zatańczmy tango,
nie trzeba tu żadnych słów,
zatańczmy tango
spojrzeniem do mnie mów.
Namiętności w oczach żar,
szpilka, suknia, piękny szal,
włosy spięte, albo całkiem
rozpuszczone,
wieczorowych perfum moc,
bo najlepiej, gdy jest noc,
no i światło jak należy -
rozproszone,
bo gdy zawiruje świat
dookoła ludzie znad
swych stolików będą gapić się
jak głupi
i to światło z różnych miejsc
zbiegnie się, gdzie miłość wrze
i na naszym tangu się już
tylko skupi.
Zatańczmy tango,
gdy spojrzenia nasze zbiegną się
opory padną,
rozpłyną we mgle,
Zatańczmy tango,
nie trzeba tu żadnych słów,
zatańczmy tango,
spojrzeniem do mnie mów.
Czucie i serce, szkiełko, oko -
wszystko jednakie i znaczy,
że chcę zrozumieć cię i poczuć,
znów kochać i zobaczyć.
Romantyczności mojej podam
proste ujęcie, tak, jak umiem -
kiedy rozumiem, wtedy kocham,
gdy kocham, to rozumiem.
W małym miasteczku, które tak
małe jest, jakby go nie było,
wybuchła nie wiadomo jak,
ale wybuchła - wielka miłość.
Nie widział takiej nawet tu
malarz, co uczył się w Paryżu,
no a tym bardziej zwykły lud,
co robi tu za miskę ryżu.
Taką podobno kiedyś ksiądz,
przeżył, lecz wtedy nie był księdzem,
jednak wspomina ją co noc,
gdy do modlitwy składa ręce.
Miłość wybuchła. Łuny żar
nad okolicą widać było,,
aż się spaliła. Trochę żal,
bo jest tak, jakby jej nie było.
Pastelowe odcienie poranka
rozświetlają twój jasny policzek
i już marzy jak ty - filiżanka,
że herbaty się zjawi imbryczek.
I się zjawia, jak słońce na ścianie.
Gdy herbata powoli się studzi,
razem z nią zaczynam czekanie,
na to, kiedy na dobre się zbudzisz.
Zobacz też:
Copyright © Mariusz Parlicki 2016 -2024
Designed by Mariusz Parlicki 2016 -2024