Copyright © Mariusz Parlicki 2016 -2019
Designed by Mariusz Parlicki 2016 -2019
Gdy na miasto przez przedmieścia sunie mrok,
a woźnice w swych dorożkach już ziewają,
w smoczej jamie do snu się układa smok,
a klezmerzy na Szerokiej przygrywają,
Ref.
Sukiennice błyszczą jak weselny tort,
a kwiaciarki przeceniają zwiędłe róże,
stary kloszard klnie na wszystko:
- Niech to czort!,
- Niech to czort!,
wtedy chcę, by wieczór ten trwał jak najdłużej.
Trębacz hejnał gra najgłośniej jak się da,
by zagłuszyć jarmark ten z Małego Rynku,
młoda para z Mickiewiczem zdjęcie ma,
bo jej nie stać, by wesele mieć w Wierzynku,
Ref.
Sukiennice błyszczą jak weselny tort,
a kwiaciarki przeceniają zwiędłe róże,
stary kloszard klnie na wszystko:
- Niech to czort!,
- Niech to czort!,
wtedy chcę, by wieczór ten trwał jak najdłużej.
Gdy w ogródkach dookoła słychać śmiech,
przy Floriańskiej Bramie mniej handlarzy kiczem,
do dziewczyny obok chłopak mówi: -- niech
jak ten wieczór będzie piękne nasze życie.
Ref.
Sukiennice błyszczą jak weselny tort,
a kwiaciarki przeceniają zwiędłe róże,
stary kloszard klnie na wszystko:
- Niech to czort!,
- Niech to czort!,
wtedy chcę, by wieczór ten trwał jak najdłużej.
Na Rynku Głównym hula wiatr,
mierzwi czuprynę Wieszcza,
jakiś nieznośny niż tu wpadł,
pogoda nie rozpieszcza,
kwiaciarki mokną, koni żal,
trębacz się trzęsie z zimna,
mimy polazły w siną dal,
pogoda temu winna.
Na Rynku Głównym hula wiatr
i tak jak z cebra leje,
zmoknięty gołąb na gzyms siadł,
jakby miał wciąż nadzieję,
że może ktoś mu rzuci chleb,
albo złociste ziarno,
lecz, że mu całkiem zlało łeb,
nadzieje ma już marną.
Na Rynku Głównym hula wiatr,
z ogródków zionie pustką,
jedynie Piotr Skrzynecki nad
stolikiem jakby usnął
i jakby śpiąc, uśmiecha się
do Pana, który z nieba
patrząc na niego, stwierdził, że
trochę mu polać trzeba.
Tu w Krakowie nikt się nie spieszy,
bo i nie ma do czego się spieszyć,
nawet grzesznik wolniej tu grzeszy,
więc ksiądz może go wolno rozgrzeszyć.
Wolno płynie tu Wisła leniwa,
wolniej tutaj biegają dzieci,
wolno tu się poezję przeżywa,
wiersze wolne tu piszą poeci.
Pogotowie też jeździ tu wolno,
bo w tych korkach szybciej się nie da,
przez co chorym tutaj też wolno
zakląć wolno, gdy zajdzie potrzeba.
A potrzeba zachodzi tu wolniej
niż w Warszawie, Wrocławiu, czy Gdańsku,
bo wiedziemy tu życie spokojne,
nawet jemy tu wolno, po pańsku.
Tu w Krakowie powoli czas biegnie,
z życia wolno powoli się cieszyć,
a po śmierci tu wolno trup blednie,
bo tym bardziej nie musi się spieszyć.
Apostołowie, co na Grodzkiej
stoją, dziś bardziej oniemieli,
a i Anglicy przy swej szkockiej
ucichli na dźwięk wiolonczeli.
Na Placu Marii Magdaleny
skaterzy deski odłożyli
i tłum przechodniów stanął niemy,
bo jakże mówić w takiej chwili?.
Muzyka się sączyła cudnie,
dźwięk odbijały grube mury,
anielskie było to południe,
Skarga też słuchał, patrząc z góry.
Kiedy ucichła wiolonczela,
przez dłuższą chwilę trwała cisza,
taka świąteczna, jak niedziela.
Żałuje niech ten, co nie słyszał.
Po imprezie zalany
na Bulwarach Wiślanych,
które wiły się bardziej, niż zwykle,
zobaczyłem dziewczynę,
oczy mokre i sine
usta miała, choć piękne niezwykle.
W szarobure odmęty
Wisły patrząc, przejętym
głosem ciągle pytała: - Dlaczego?
Oprócz mnie nikt nie słyszał,
Czemu? - o tym do dzisiaj
myślę, choć nie chcę wracać do tego.
Chciałem dać jej chusteczkę,
otworzyłem więc teczkę
i szukałem. To trudna rzecz była.
W trupa byłem zalany,
przemarznięty, zaspany,
gdy znalazłem... do Wisły skoczyła.
Pochłonęła ją Wisła,
iskra błysła i prysła,
nie pisano nic o niej w gazecie,
jednak wciąż o niej myślę,
kiedy idę przy Wiśle.
- Kimże była? Tak, jak ja, nie wiecie.
Na rogu Brackiej i Gołębiej
do knajpki, której nie ma już
wchodziła, gdy już było ciemniej
dziewczyna z wielkim koszem róż.
A śliczna była, jak Madonna
z obrazków przywożonych z Włoch,
więc wszyscy zapatrzeni wciąż na
nią zachwycali się: - ach!, - och!.
A róże miała karminowe
tak, jak węgrzyna pełen dzban.
- Czy chce pan różę dla tej pani?,
Czy róże chce dla pani pan? -
pytała, chodząc z wielkim koszem
pośród stolików w knajpce tej,
a nawet straszni dusigrosze,
brali te róże, choć za mniej.
Myślami wracam wciąż do knajpki,
której tam dawno nie ma już,
widzę dziewczynę niczym z bajki
z tym koszem karminowych róż.
W myślach kupuję od niej różę,
jak ją kupują zakochani
i nie chcąc uczuć skrywać dłużej,
daję jej, mówiąc - To dla pani.
Kiedy jadę do pracy tramwajem,
Kiedy tramwaj głośno stuka i brzęczy,
To uwielbiam się poprzystawiać
Do..., no właśnie, do srebrnej poręczy.
Coś mnie zawsze ku niej popycha,
A czasami to popchnie mnie ktoś.
Wtedy mocno się do niej przytykam
I dotykam ją ze wszystkich stron.
Wpierw jest zimna, jak wszystkie kobiety,
Lecz że ściskam ją bez ustanku,
To rozgrzewa się wreszcie. Niestety,
Ja wysiadam już na tym przystanku.
Na ławkę, jedną z wielu ławek,
Do parku, jakich w świecie wiele,
Przychodził co dzień pewien Paweł.
Nie przyszedł jednak w tę niedzielę.
Ławka wierzyła, że się zjawi,
Lecz przyszedł tylko dziadek z wnuczkiem
I babcia z pieskiem oraz z włóczką,
Z której robiła sweter wnuczce.
Lecz nie pojawił się ten Paweł
Przez tuzin niedziel, poniedziałków.
Ławka czekała go na próżno,
Miał inną ławkę w innym parku.
Lipiec, Rynek Główny w Krakowie,
Jest południe, w powietrzu drży hejnał,
Pan Mickiewicz ma znowu na głowie
Natrętnego szarego gołębia.
Chce go zrzucić lecz ręce z kamienia
Niewzruszone trwają jak trwały,
Chce coś krzyczeć, lecz głosu nie ma,
Tylko w książkach słowa zostały.
Toteż stoi wieszcz nieruchomo,
A tymczasem mówi synek: - ach tato
Czemu pan ten stoi z ptakiem na głowie?.....
- Nie wiem synku, może myśl miał skrzydlatą.
Promień słońca, cztery pióra gołębia,
Kilka nutek hejnału, garść kurzu,
Woda z Wisły, najlepiej ta mętna,
Od kwiaciarek czerwona róża,
Ziarnko kawy parzonej w Wierzynku,
Trochę piwa wprost spod „Baranów”,
Precel z makiem, zapach koni i tynków,
Tysiąc pięćset studenckich planów,
Woń kadzidła z Wawelskiej Katedry,
Atmosfera „Jaszczurów” barowa,
Z Nowej Huty dymu dwa kłęby,...
...to składniki zapachu Krakowa.
Przeciwległą stroną ulicy
Szła dziewczyna czarna jak rozpacz,
A noc biegła za nią na smyczy
I po ścianach jej czarny cień niosła.
Była północ. Na Wieży Mariackiej
Trębacz cały wytrąbił hejnał,
A dziewczyna czarna jak rozpacz
Szła, a za nią się wlokła noc ciemna.
Aż się obie dowlokły do świtu,
Tak bladego jak księżyc był blady.
Noc odeszła, dziewczyna zniknęła,
Tylko rozpacz została na czaty.
Maj rozkwitał tej wiosny ospale,
Jakby bardziej był marcem niż majem
I dziewczęta miast być w krótkich spódnicach,
Ubierały się - jak zakonnica.
Ptaki smętne siedziały na drzewach,
Brzydka wiosna, nie warto śpiewać,
Bo i po cóż słowicze trele,
Kiedy leje , bez przerwy leje.
Na krakowskim Rynku w dorożkach
Przysypiali zziębnięci woźnice,
Brzydka wiosna, deszczowa wiosna,
Toną w deszczu puste ulice.
Wtem mój stary znajomy, strażak,
Który trąbi z Wieży Mariackiej,
Krzyknął: „Wreszcie się wypogadza,
Już przestaje padać na Brackiej.
Gdzie krzyżują się tory tramwajów,
tam rozchodzi, tam schodzi się ktoś,
a na przejściach się światła zmieniają
nie na te, jakie chcemy, na złość,
w przenoszonym, niemodnym płaszczyku,
staje w maju od wielu już lat
z bukietami konwalii w koszyku
babcia, która jest stara jak świat.
Czy się z nieba żar leje, czy siąpi,
nawet wtedy, gdy wieje, że hej,
ona nigdy uśmiechu nie skąpi,
choć niektórzy są skąpi dla niej,
a konwalie ma takie pachnące,
że pojadę następnym tramwajem,
bo się kończą konwalie kwitnące
i dopiero powrócą tu z majem.
Miałem sen, a może to było
Tajemnicze proroctwo boskie?
Szedłem sobie przez Rynek, wtem widzę -
Wyszedł Jezus z Szopki Krakowskiej.
Za nim biegła tłusta owieczka,
Taka słodka, jak z cukru baranek
I osiołek drewniany wydreptał,
Dzwoniąc dzwonkiem na powitanie.
Potem wyszli królowie tak strojni,
Jak bukiety krakowskich kwiaciarek.
Dreptał wolno ich kondukt dostojny,
Każdy z królów niósł jakiś podarek.
Turoń z gwiazdą coś śpiewał radośnie,
Diabły groźnie machały widłami,
Śmierć kosiła, jak leci, na oślep,
A choinki pachniały świętami.
W Ogrodzie Botanicznym pani niezwykle miła
Każdego uprzedzała, że palma im odbiła.
Aż jeden pan psychiatrę przywołał tu z karetką.
Psychiatra wszystkich zbadał i odrzekł bardzo ciepło.
„Proszę mnie częściej wzywać, będę szczęśliwy cały
Jeżeli nadal palmy będą wam odbijały,
Lecz teraz muszę jechać, bo pewnej grupie chłopców
Na lekcji geografii globus się całkiem popsuł”.
W Krakowie na Kazimierzu,
Tuż przed wiślanym bulwarem,
(Kto nie chce, niech mi nie wierzy),
Spotkałem Żydówkę Sarę.
Miedziane pukle jej włosów
Skrywała chusta gołębia,
Jej oczy - zwierciadło losu -
Ciemna wiślana głębia.
Chciałem ją chwycić za rękę,
Na kawę pójść na Szeroką...,
Ona jak mgła się rozwiała,
Wzleciała ku szarym obłokom.
Szukałem jej wszędzie, przy mykwie,
Pytałem "Pod Orłem" - w aptece,
Na Kupa, Meiselsa, pod rondlem,
Na strychu, piwnicy, za piecem.
Klezmerzy grają w "Arielu",
Tu pachnie pascha, tam czulent
Choć ludzi wokoło tak wielu,
Nikt Sary nie widział, w ogóle.