Na szachownicy bój się toczy,
padają piony i figury,
szach-mat jak śmierć zagląda w oczy
jednemu i drugiemu z króli.
Pionów i króli los jednaki,
przegraną jest wygrana wielka.
Po partii szachów wszystkie szachy
trafiają razem do pudełka.
Sierpniowe niebo w srebrze i czerni,
po sierpniu przyjdzie wrzesień, październik,
ludzie odjadą do swoich domów,
poranek siwy będzie od szronu,
żaglówki skryją się po stodołach,
próżno je będzie zimny wiatr wołał,
nie załopoczą jak latem żagle,
i żadna miłość nie przyjdzie nagle.
Sierpniowe niebo w srebrze i czerni,
po sierpniu przyjdzie wrzesień, październik,
opustoszeją gwarne tawerny,
po sierpniu przyjdzie wrzesień, październik,,
pochmurne niebo przegoni ludzi
i wakacyjną miłość wystudzi,
tak jak wystudzi wody jeziora,
w niepamięć pójdzie, co było wczoraj.
Sierpniowe niebo w srebrze i czerni,
po sierpniu przyjdzie wrzesień, październik,
utoną gwiazdy w jeziornej toni,
nic przed upadkiem ich nie ochroni.
Lato się zwija, jak białe żagle,
jesień jak zawsze zjawia się nagle.
Zjawia się nagle, choć jak zazwyczaj,
w ciszy pogrąża się okolica.
Przypadkiem zwykle się pojawia,
ma w nosie wszystkie nasze plany,
próżno ktoś na nią się nastawia,
miłość gość nieoczekiwany,
przychodzi, gdy się nie spodziewasz,
wtedy, gdy na nią już nie czekasz,
gdy jesteś nieprzygotowany,
lecz gdy przychodzi, to nie zwlekaj.
Miłość - nie daj jej czekać kiedy przyjdzie,
miłość - nie wyszła wcześniej, teraz wyjdzie,
miłość - do tanga pochwyć ją i rusz,
miłość - o innej przestań myśleć już.
miłość - nie daj jej czekać kiedy przyjdzie,
miłość - nie wyszła wcześniej, teraz wyjdzie,
miłość - do tanga pochwyć ją i rusz,
miłość - o innej przestań myśleć już,
o innej przestań myśleć już.
Nie da się zaplanować wcale,
daremne płacze twe i żale,
próżne starania, by ją skusić,
ona jak nie chce przyjść, nie musi.
Przychodzi gdy się nie spodziewasz,
wtedy, gdy na nią już nie czekasz,
gdy jesteś nieprzygotowany,
lecz gdy przychodzi, to nie zwlekaj.
Miłość - nie daj jej czekać kiedy przyjdzie,
miłość - nie wyszła wcześniej, teraz wyjdzie,
miłość - do tanga pochwyć ją i rusz,
miłość - o innej przestań myśleć już.
miłość - nie daj jej czekać kiedy przyjdzie,
miłość - nie wyszła wcześniej, teraz wyjdzie,
miłość - do tanga pochwyć ją i rusz,
miłość - o innej przestań myśleć już,
o innej przestań myśleć już.
Życie jest jak w trzy karty gra,
by grać ktoś ciągle nas podpuszcza,
jest gra, a więc zabawa trwa,
zabawę lubi przecież tłuszcza.
Wygrać się da, co jakiś czas,
lecz więcej tracę niż wygrywam,
a Ty co wszystkie sztuczki znasz,
śmiejesz się, bo to niezła zgrywa,
więc mi wyjaśnij czemu tak
zależy ci bym wciąż obstawiał,
przed każdą partią wynik znasz,
więc czym cię bawi ta zabawa?
Życie jest jak w trzy karty gra,
by grać ktoś ciągle nas podpuszcza,
jest gra, a więc zabawa trwa,
zabawę lubi przecież tłuszcza.
Przegranym będzie każdy z nas,
nawet ten co dziś liczy zyski,
zabawa trwa, a płynie czas,
jak woda z przerdzewiałej miski.
I w końcu już ostatni raz
przyjdzie nam wybrać znów złą kartę,
więc czemu każesz nam wciąż grać
w to życie tak niewiele warte?,
więc czemu każesz nam wciąż grać
w to życie tak niewiele warte?
Życie jest jak w trzy karty gra,
by grać ktoś ciągle nas podpuszcza,
jest gra, a więc zabawa trwa,
zabawę lubi przecież tłuszcza.
Pytam, choć Twą odpowiedź znam,
jak znali ją przede mną gracze,
"Show most go on", więc rolę gram,
gram, choć bym wolał grać inaczej.
Ze sceny życia zniosą mnie,
nie zejdę z niej o własnych siłach,
jak każdy przegram swoją grę,
grę co choć straszna, piękna była.
Życie jest jak w trzy karty gra,
by grać ktoś ciągle nas podpuszcza,
jest gra, a więc zabawa trwa,
zabawę lubi przecież tłuszcza.
Całuj mnie, całuj,
pieść mnie i przytul,
szybko, pomału,
teraz, do świtu,
a bladym świtem
znów mnie pocałuj
i swoje ciepło
daj memu ciału.
Ta noc jest nasza
i nasza tylko,
niechaj trwa wiecznie
to, co jest chwilką.
Całuj mnie, całuj,
do mnie się przytul
i zostań ze mną,
zostań do świtu.
Niepotrzebna magia słów,
to dla gadających głów,
tu wystarczy spojrzeć w oczy
i z tym rytmem
tańczyć tango na dwa pa,
nie jest trudno, to się da
opanować, bo dwa wolne są,
dwa szybkie.
Wciągnąć brzuch, kolana - luz
plecy proste i w przód biust,
nie potrzeba wiele więcej
już tłumaczyć,
no i zacząć na dwa pa
tańczyć, gdy orkiestra gra,
no a dalej, to dopiero
się zobaczy.
Zatańczmy tango,
gdy spojrzenia nasze zbiegną się
opory padną,
rozpłyną we mgle,
Zatańczmy tango,
nie trzeba tu żadnych słów,
zatańczmy tango
spojrzeniem do mnie mów.
Namiętności w oczach żar,
szpilka, suknia, piękny szal
włosy spięte, albo całkiem
rozpuszczone,
wieczorowych perfum moc,
bo najlepiej, gdy jest noc,
no i światło jak należy -
rozproszone,
bo gdy zawiruje świat
dookoła ludzie znad
swych stolików będą gapić się
jak głupi
i to światło z różnych miejsc
zbiegnie się, gdzie miłość wrze
i na naszym tangu się już
tylko skupi.
Zatańczmy tango,
gdy spojrzenia nasze zbiegną się
opory padną,
rozpłyną we mgle,
Zatańczmy tango,
nie trzeba tu żadnych słów,
zatańczmy tango
spojrzeniem do mnie mów.
Pachniała bzem, błyszczała majem,
we włosy wplotła kwiatów łąkę,
zazieleniła pola, gaje,
budząc motyla rannym słonkiem.
Pąki pękały przy niej z dumy,
jakby widziały w wiośnie córkę,
co zimę zjadła jak rozumy
i przemieniła chmurę w chmurkę.
Ona tą dumą się karmiła,
kwitła co rusz to nowym kwiatem,
rosło w niej ciepło, życia siła
i zachwyt nad wiosennym światem.
Gdy, co ma wzrosnąć, przy niej wzrosło,
owoce show ukradły kwiatom,
niebo szepnęło: - żegnaj wiosno,
wróć w przyszłym roku, bo już lato.
W każdym Słońca układzie
człowiek cieniem się kładzie
na tę Ziemię.
Czy wieczór,
czy rano.
Człowiek cieniem się kładzie
w każdym Słońca układzie
na tę Ziemię,
sobie poddaną.
Różny jest względem Ziemi
układ Słońca,
lecz cieni wciąż przybywa,
a długość ich rośnie.
Człowiek cieniem się kładzie
w każdym Słońca układzie,
cieniem kładzie się
bezlitośnie.
Coraz częściej myślę o Tobie,
coraz bliżej mi tam, do Ciebie,
nie wiem jak ułożyłaś sobie
to nie życie, czy życie - tam w niebie.
Nie wiem jak to odbierasz, co piszę,
nie wiem czy coś w ogóle odbierasz,
ale co dzień tu i tam Cię słyszę,
tak dokładnie Cię słyszę, jak teraz,
więc gadamy poważnie i durnie,
tak jak kiedyś, choć dziwię się trochę,
bo Ty przecież leżysz tam w urnie
i jedynie jesteś już prochem.
Z życia wychodzi się ukradkiem,
tak po angielsku, bądź z przytupem,
z bogatym wieńcem, biednym kwiatkiem,
ląduje człowiek w czarnej dupie.
Ż życia odchodzi się powoli,
chociaż są tacy, którzy prędzej,
a potem można spać do woli,
bo potem nic już nie ma więcej.
Jest nic bezkresne, bez znaczenia,
bez sensu, źródła, bez przyczyny,
bez możliwości odrzucenia,
nic bez niczyjej chęci, winy.
Nic do niczego niepodobne,
nic, które się nie równa z niczym,
nic nic niewarte, nic niegodne,
nic, które z niczym się nie liczy.
Nie ma miejsca na świecie, gdzie bym mógł o tobie
zapomnieć i się sycić błogą niepamięcią,
gdzie bym mógł znów na inne spojrzeć z taką chęcią,
z jaką w oczy twe patrzę, gdy jestem przy tobie.
Nie ma takich rewirów na świecie zaklętych,
gdzie nie działałby na mnie twój powab i urok,
gdzie bym w romans mógł wdać się z panną byle którą,
nie ma takich rewirów, choć nie jestem święty.
I nie znajdzie się dla mnie już taka kraina,
choćby się kontynenty nowe potworzyły,
choćby na nie syreny z morskich fal przybyły,,
niewidoczna mnie uwięź przy tobie zatrzyma.
Bo choć miejsc w świecie pięknych tyle, że nie zliczę,
wszystkie one bez ciebie są jak ten wiersz - kiczem.
Długie życie
starzy poeci
długie wiersze
pisane na krótkim oddechu
nieznośny brak tlenu
który zostaje na długo
w kurczącej się co dnia
pamięci.
na końcu której
od zawsze
jest kropka.
Zdarza się taki romans gdzieś tam:
nad modrą Odrą, czy Wisłą
gdzie się spotyka miłość, co przeszła
z miłością, której nie wyszło.
Trudnych doświadczeń, niełatwych wspomnień
przed sobą nawzajem nie kryją,
lecz, że samemu trudno ogromnie
żyć, więc ze sobą żyją.
W niejednym bloku zamieszkać przyszło
i się szczęśliwie mieszka
miłości takiej, której nie wyszło
z taką miłością, co przeszła.
Lato odkrywa dziewcząt wdzięki,
jak nastolatek pod namiotem,
noce tak krótkie, jak sukienki
te najładniejsze, na sobotę.
W powietrzu zapach mięsa z rusztu,
tak soczystego, jak czereśnie.
Ludzie, jak szpaki krążą już tu
choć jeszcze zjeść je jest za wcześnie.
Błoga beztroska, senny spokój,
ulice dyszą od upału
i tylko mała łezka w oku,
że jesień zbliża się pomału.
Łato odkrywa dziewcząt wdzięki,
słońce maluje złotem skórę,
a natarczywy nieba błękit
odstrasza każdą ciemną chmurę.
Krople światła z serduszek truskawek,
ściera lekki czerwcowy wiaterek,
a w oddali się mruży na stawie
rzęsa wodna, gdy silniej zawieje.
Krowa leży na trawie zielonej
próżno ze snu chce wyrwać ją mucha
a w ogródku tak pachną piwonię,
jakby miały wyzionąć wnet ducha.
W sądzie jabłek seledyn dojrzewa
i gdzieniegdzie przechodzi w kanarek
ptaki w gąszczu ukryły się drzewa,
bo jak śpiewać przy takim upale?
Tu i ówdzie parafia się mieści
katolików od siedmiu boleści
którym wyjaśnia wiary blaski,
ksiądz taki, co jest z bożej łaski.
Wierni nad innych się wynoszą,
bo choć zło czynią, miłość głoszą,
a za zło wszelkie chętnie winią
tych, co nie głoszą jej, lecz czynią
i tych, co dłużej nie potrafią
wspólnoty z taką czuć parafią.
Nie pisałem jeszcze wiersza o wojnie
takiej ze stertami trupów
I z tchórzostwem i męstwem
na przemian
w ludziach
i w człowieku.
Jaskółki latają nisko,
zwiastując deszcze nalotów,
a złoto znowu jest w cenie
i każdy trzyma swoje.
Po wszystkim będzie znów pięknie
i rany zaczną się bliźnić,
psy pozbieramy z ulicy
i zmarłych z miejskich parków.
I zbudujemy pokój,
a raczej go zbudują
ci, których wnuki ujrzą
znów niski lot jaskółek.
W małym miasteczku, które tak
małe jest, jakby go nie było,
wybuchła nie wiadomo jak,
ale wybuchła - wielka miłość.
Nie widział takiej nawet tu
malarz, co uczył się w Paryżu,
no a tym bardziej zwykły lud,
co robi tu za miskę ryżu.
Taką podobno kiedyś ksiądz,
przeżył, lecz wtedy nie był księdzem,
jednak wspomina ją co noc,
gdy do modlitwy składa ręce.
Miłość wybuchła. Łuny żar
nad okolicą widać było,,
aż się spaliła. Trochę żal,
bo jest tak, jakby jej nie było.
Raz przesuwamy czas do tyłu,
raz przesuwamy do przodu
a jest jak jest, było jak było
i z niewiadomego powodu
będzie co będzie, bo ten czas
nie patrzy na zegary
i w równym tempie każdy z nas
z dnia na dzień bardziej stary,
więc lepiej sobie spokój dać
i przestać gmerać w czasie,
bo staje się co ma się stać,
nic zrobić z tym nie da się.
Choć fakultetów miałbyś parę,
niektóre rzeczy wziąć na wiarę
musisz, bo czasem trudno wiedzieć,
że ktoś cię zdradzi, będziesz siedzieć,
że będziesz żyć za groszy parę.
Nie wiesz, więc musisz wziąć na wiarę,
że będzie dobrze, bo jak nie.-
zwariujesz i okaże się,
że stracisz czas, który byś przeżyć
mógł w szczęściu, gdybyś zechciał wierzyć,
więc nie trać wiary, wierz w miraże,
choć będzie tak, jak się okaże.
Miało być lepiej, znów nie wyszło,
choć wielu sukces zapewniało.
Dziś twierdzą, że naprawią wszystko,
lecz nie, bo mleko się rozlało.
Po tych nastali nowi, lepsi,
każdy się prężył, choć bolało,
jak poprzednicy, ktoś coś spieprzył
i znowu mleko się rozlało.
Gniew się przerodził w dobrą zmianę,
i wtedy wreszcie się udało,
mleko przez władzę rozkradane
zniknęło, więc się nie rozlało.
Miłość siedzi na lekcjach gdzieś w ostatniej ławce
i spogląda przez okno, jak długie tramwaje
ciągną się po szynach. Patrzeć nie przestaje,
nawet gdy rozumowi patrzeć się nie zachce.
Oczy miewa błękitne, zielone, czy piwne,
włosy skręcone w loki, proste, co spadają
na ramiona jej, które się lekko wzruszają,
kiedy to, co zwyczajne, wyda jej się dziwne.
Miejsce obok niej puste. Czeka aż przysiądzie
ktoś nienazwany jeszcze konkretnym imieniem,
ktoś, kto miłości tylko jest wyobrażeniem,
i się dowyobrazi przy bliższym oglądzie.
Miejsce puste. Za oknem na drzewie skowronek.
Miejsce puste, a dźwięczy już ostatni dzwonek.
Najlepsze wiersze są o niczym,
bo nikt tych wierszy nie chce czytać,
nie ślęczy przy nich nikt, bo przy czym?
Mogą więc wzrastać i rozkwitać.
I może nagle za lat dwieście,
kiedy nie dowiem się nic o tym,
ktoś je odnajdzie i nareszcie
uzna, że warto czytać o tym
niczym, bo co jest tu i teraz,
takim przyziemnym, błahym niczym,
kiedy przeminie nasza era
może się nagle zacząć liczyć.
Malwy płot już obrosły, a bramę wjazdową
przysłoniła trawa bujna, jak czupryny
dzieci, które się szkoły znów uczą na nowo,
choć w tej kwestii zielone jeszcze jak jeżyny
Już wakacje niebawem. Owoców przybywa
na straganach, choć ceny pachną srogim grudniem,
obraz maski na ustach do mych oczu przywarł
silnie taķ, że już każdy w niej wygląda nudnie.
Koniec czerwca za chwilę. Przechyla się szala
i już będzie niebawem po połowie roku
dwudziestego pierwszego i wnet czwarta fala
do szpitali się wedrze i wróci niepokój.
Jakimi ludźmi byśmy byli,
jakimi ludźmi byśmy byli,
gdyby niezdolni się uczyli,
a zdolni szkół nie pokończyli?
Jakimi ludźmi byśmy byli,
jakimi ludźmi byśmy byli,
jeśliby zdrajcy nas bronili,
a ci obrońcy nas zdradzili?
Jakimi ludźmi byśmy byli,
jakimi ludźmi byśmy byli,
gdyby przeżyli ci, co zmarli,
a zmarli ci, którzy przeżyli?
Jakimi ludźmi byśmy byli,
jakimi ludźmi byśmy byli
gdybyśmy się nie narodzili,
a ci nienarodzeni żyli?
Jakimi ludźmi byśmy byli?
Krople deszczu splątują ci loki
i jak czarne łzy od tuszu z rzęs
policzkami te krople spływają.
Strasznie mokre to lato jest.
Jezdnia mieni się tęczy barwami.
Parasoli stubarwnych las
wiatr wywraca. Bosymi nogami
idziesz, a ściana deszczu, jak mgła.
Mokre lato powoli się kończy,
na deptaku promocji czas trwa.
Może jesień zaskoczy nas słońcem,
które ciepła ciut więcej nam da?
Jeśli nie, z czasem mokry spacerek
i ogólnie ta aura - ponura,
będzie cieszyć jak słodki cukierek.
Piękna jesteś, choć mokra jak kura.
Słomkowy kapelusz z błękitną wstążką
na leżaku schylony nad książką,
a ja ukradkiem spoglądam,
by podejrzeć nie tytuł książki,
lecz twarz skrytą pod kapeluszem
z otokiem z błękitnej wstążki.
Pastelowe odcienie poranka
rozświetlają twój jasny policzek
i już marzy jak ty - filiżanka,
że herbaty się zjawi imbryczek.
I się zjawia, jak słońce na ścianie.
Gdy herbata powoli się studzi,
razem z nią zaczynam czekanie,
na to, kiedy na dobre się zbudzisz.
Noc jak czarna tłusta kocica
przychodzi z nastaniem ciszy
i się błąka po miasta ulicach
na próżno, bo w norach śpią myszy.
Prowadzona zimnym odblaskiem
ziewającego sennie księżyca
w końcu też zasypia nad miastem
czarna noc jak czarna kocica.
A gdy pierwsze jaśnieją obłoki
i się miasto budzi nad ranem,
noc leniwie, jak czarna kocica
się przeciąga, nim pójdzie w nieznane.
Nikt przez cały dzień zguby nie szuka,
bo gdy słońce zachodnie pokoje
z promieniami swoimi opuszcza,
ona wraca powoli na swoje.
Kiedy ranne wstają zorze, w ciemnych górach
dookoła połyskuje srebrny szron
i mrok jeszcze nie odchodzi tak, jak w chmurach,
bo do zorzy w niebie wciąż daleko stąd.
Kiedy Bóg po zorzy sięga po pastele
i zaczyna nam malować błękit nieba,
to tu w górach jeszcze mrok się zimny ściele,
bo z tych gór daleko ciągle jest do nieba.
A gdy kreśli słońce jasnocytrynowe,
które z wolna się wyłania sponad chmur,
to tu w górach ciągle jeszcze marznie człowiek,
bo się nie chce promień przebić do ścian gór.
W plastikowe ramy okienne
wmalowujemy
nasz obraz świata
grubą warstwą
syntetycznej farby
i pędzlem
ze sztucznego włosia.
W naszym dziele
czuć powiew świeżości
dezodorantu,
który imituje zapach sosnowego lasu
przerobionego
na eteryczne olejki.
Otwieramy szeroko usta
i chłoniemy ten słodki powiew
natury.
Jest tak pięknie,
że chce się żyć,
tylko coraz trudniej.
Wrzosowiska pachną nostalgią,
takie miejsce, barwa i pora,
więc choć jestem na nich tu, dzisiaj,
w myślach biegnę gdzie tam i gdzie wczoraj,
i przedwczoraj, i dawniej, i dawniej,
potem wracam na chwilę tu, teraz
i jest coraz mniej miło i ładnie,
i gdzie spojrzeć - smutek wyziera.
Siada obok/ Nic do mnie nie mówi,
tak jak ja nic nie mówię do smutku.
Uciekamy gdzie tam jest, gdzie wczoraj
i gdzie dawniej. Zasiedzieć bym mógł tu
się z tym smutkiem, bo mocny, wyrosły,
choć zazwyczaj słaby i nikły,
aż te wrzosy by zwiędły, a z wiosny.
odrodziły się i od lipca znów kwitły.
(pamięci Haliny Poświatowskiej)
Nim się stała długim promieniem,
raczej smutnym,
śmiertelnie chora
jak słoneczny błysk - poruszenie,
jak ta celna strzała amora -
serca drgnienia wzniecała słowem -
jak ta ślubna i z trumny koronka
delikatnym,
a śmierć się czaiła
w migotliwych serca przedsionkach.
Czucie i serce, szkiełko, oko -
wszystko jednakie i znaczy,
że chcę zrozumieć cię i poczuć,
znów kochać i zobaczyć.
Romantyczności mojej podam
proste ujęcie, tak, jak umiem -
kiedy rozumiem, wtedy kocham,
gdy kocham, to rozumiem.
Wśród szpargałów skurzonych od lat,
przekładanych z miejsca na miejsce,
odnalazłem zaginiony czas -
Twoje zdjęcie,
Twoje zdjęcie.
Czarno-białe, nieostre , a róg
poplamiony czerwonym winem,
kto pomyślałby, że znajdę tu
tę dziewczynę,
tę dziewczynę?
Na strychu unosi się kurz
w odcieniach szarości i różu,
czuję, że łzy pociekły mi już.
To od kurzu,
to od kurzu.
Odłożyłem zdjęcie, by czas
tak, jak wszystko dalej je zmieniał.
Może zajrzę tu za parę lat
po wspomnienia,
po wspomnienia?
A jeżeli nie zajrzę to ktoś,
będzie kiedyś miał może zajęcie,
by wymyślić co robi tu to
Twoje zdjęcie
Twoje zdjęcie.
Wpierw wol-niej-szym, z czasem szybszym życie płynie tempem,
i zbliżamy się do siebie, choć najpierw z odstępem,
zaczynamy w rytm wirować płynącej muzyki,
która biegnie, jak po puszcie - węgierskie koniki.
i gdy już wirują nogi, dźwięk nagle
umiera.
Ci co mogą,
za-czy-na-ją
wirować od zera,
a tym, którym sił nie starczy,
prędkie: - do widzenia
życie mówi i na innych tancerzy wymienia.
Tańczmy póki sił,
tańczmy życie nasze,
bo się zakończy w mig
z węgierskim czardaszem.
Tylko na krótką chwilę
historie nasze się łączą,
a potem buduje się mosty,
które nie łączą.
Próżno próbują rozwiązać
filozofowie dylemat -
jak złączyć tych, którzy wciąż są
z tymi, których już nie ma.
Różnych religii mistrzowie
tłumaczą to, jak najprościej -
wierzyć, więc wierzę. Sam stoję
na tym donikąd moście.
Wielcy konstruktorzy metafor,
konstruktorzy metafor wielkich
wszechświat cały próbują zamknąć
do wiszącej na liściu kropelki -
zwykłej kropli deszczu, co spadła,
jak u Staffa, tłukąc w me okno,
a ta kropla nie jest wszechświatem,
tylko samotną kroplą.
Życie to nie jest łatwy temat,
by liznąć je potrzebny łyk
powietrza, gdy się do widzenia
mówi brzuchowi mamy i
potem jest zwykle dalej trudno,
lecz trudno się nie zgodzić z tym,
że, choć jest trudno, to też trudno
rozstać się, gdy już trzeba, z nim.
Ciągle ucieka nam czas
w naszej wędrówce do szczytu,
otchłań wciąż połknąć chce nas
otchłań niebytu.
Gnamy przez życie co sił,
jak konie z klapkami, na oślep,
byle na szczycie już być.
Czasem prościej
byłoby usiąść lub stać
chwilę patrzeć, jak płynie rzeka,
zrozumieć, że jej jak nam
czas ucieka,
pod drzewem chwilę się skryć,
w objęciach bliskich się schronić
i zrozumieć, że żyć,
nie znaczy gonić.
Ciągle pogania nas ktoś,
i wyznacza nam nowe cele,
spiesz się, ucieka twój czas,
mówią w kościele.
Gnamy przez życie co sił,
jak konie z klapkami, na oślep,
byle na szczycie już być,
czasami prościej
byłoby usiąść lub stać
chwilę patrzeć, jak płynie rzeka,
zrozumieć, że jej jak nam
czas ucieka,
pod drzewem chwilę się skryć,
w objęciach bliskich się schronić
i zrozumieć, że żyć,
nie znaczy gonić.
Symfonia świateł
i nagle pstryk -
egipskie zaległy ciemności,
świat,
który znałem znikł.
W innej rzeczywistości
znów było jasno,
jaśniej,
jaśniej,
bo szef mnie wyszedł przyjąć
właśnie.
Szef wszystkich szefów był ten sam,
bardziej niż u nas namacalny.
Przyjął mnie grzecznie,
klucze dał,
bo tam jest też blok mieszkalny,
a w nim są klitki,
jak i tu,
spokojnie,
nie ma strachu,
lecz że nie pada tam,
jak tu,
to nie ma żadnych dachów,
sufitów żadnych nie ma też,
i ściany niewidoczne.
Chociaż tu trochę dziwnie jest,
położę się,
odpocznę.
Jak cię kocham? Nie mogę powiedzieć,
bo w języku wciąż słów takich nie ma,
ale może ktoś pisze, kto?, nie wiem,
w nieodkrytym języku poemat
na ten temat,
lecz zanim powstanie,
jak cię kocham, dam wyraz spojrzeniem
tak głębokim, jak oczu wyznanie
może być, reszta - będzie milczeniem.
W popielniczce papieros się tli,
w filiżance - kawa zziębnięta,
czytam mail, piszesz bym nie był zły,
lecz przyjedziesz dopiero na święta.
Dzieci cicho w łóżeczkach już śpią,
chrupek garść nasypałem znów kotu
i pod nosem zakląłem: - psia kość,
do świąt jeszcze jest ponad pół roku.
Do piwnicy poszedłem, by tam
sprawdzić, czy ktoś nie ukradł choinki,
ręce potem umyłem i łza
popłynęła na widok twej szminki.
Zapomniałaś ją zabrać, bo już
trzeba było gnać na lotnisko,
więc została i czeka wciąż tu
tak, jak czeka dokoła tu wszystko.
Kraków już się układa do snu,
na zajezdni śpią smacznie tramwaje,
sąsiad kaszle, nie może wziąć tchu,
bo zbyt mocno pachnie mu majem.
Psy bezdomne gryzą się gdzieś
niedaleko, bo dobrze je słyszę
i to wszystko układa się w treść
wiersza, który dla ciebie piszę.
Nie widziałem cię chyba sto lat,
między nami wykopał czas przepaść,
którą próżno zasypać by chciał
najzdolniejszy śpiewak-poeta.
Choć muzykę by piękną i tekst
stworzył taki, że serce aż rośnie,
to ta przepaść istniałaby, więc
by znów na nią spoglądał żałośnie.
Nie widziałem cię chyba sto lat
i możliwe, że już nie zobaczę,
lecz gdy Cohen śpiewa to tak
wszystko widzę jak dawniej. Inaczej
być nie może. A może, kto wie,
tak jest lepiej lub lepiej już było?
Kiedy kładę się spać to znów śnię
pierwszą miłość, śnię pierwszą miłość.
Jak kamienna lawina z łoskotem
ku dolinie zbiega spod szczytu
tak najszybciej jak tylko mogę,
biegnąć chcę do twych oczu błękitu.
Szybko tak, jak fala tsunami,
która gna niewstrzymana lu wyspie,
tak by usta z twoimi ustami
móc połączyć, z oddali gnam, gdy śnię.
I jak głaz, który nad morskim brzegiem,
był od zawsze, jest i zostanie,
chcę przy tobie tylko ja jeden
stać. Do końca, jak stoi ten kamień.
Ostatni kieliszek wódki
przywołuje wspomnienie
pierwszej miłości.
Tak chciałoby się więcej,
lecz już późno
i trzeba wrócić do domu.
Najlepsze wiersze
są surowe
jak wiśnie
bez słodkiego syropu,
sztucznej galaretki,
gęstego, lepkiego kremu.
Z połyskującą świeżością skórką,
z soczystym i cierpkim miąższem
i z małą, twardą pestką,
by trudniej było przełknąć.
Jak do ognia ćmy,
tak do siebie my
lecimy w zachwycie.
Niestety czas
zbyt szybko w nas
wypala życie.
W koronach kwietnych drzew
aż roi się od ptaków.
W zachwycie wznoszę głowę,
a potem
szoruję upaprane buty,
klnąc szpetnie pod nosem.
Mówią, że w niebie mieszka Bóg,
bo taki dostał przydział,
a więc go każdy lotnik mógł
zobaczyć, a nie widział.
Nie widział go też Armstrong Neil,
ani też suka - Lajka,
nie da dowodu więc nam nikt,
na to, że to nie bajka.
A ja tu z ziemi w niebo wzrok
swój wlepiam, jak w gnat sroka,
choć wiem, że czy to świt, czy zmrok,
on patrzy tam z wysoka.
Wiem, że tam jest i patrzy na
świat nasz, co z niego szydzi,
wtedy mu z oka płynie łza,
łza, której nikt nie widzi.
A za nią druga, piąta i...
sam nie wiem ile jeszcze,
choć nadal wielu w błędzie tkwi,
że to są zwykłe deszcze.
Chociaż ubrani w maseczki
możemy znów dojść gdzie chcemy:
w prawo,
w lewo,
przed siebie,
lecz trudno
dojść nam
do siebie.
Ilekroć odkrywamy prawdę,
tylekroć umiera cząstka nas
i świata,w którym żyjemy,
dlatego
każda
prawda
wyzwala
lawinę kłamstw,
tworzących równowagę
w nas samych
i w naszym świecie.
Z biegiem lat
marzenia
sypią się jak zdrowie.
Plany nie wybiegają,
tylko drepczą
w przyszłość
ograniczoną do dziesiątego dnia
kolejnego miesiąca.
Wspomnienia
przywołujemy częściej
niż bliskich.
Pory dnia
odmierzamy
trzema przegródkami
w pudełku tabletek.
Z upływem lat
dojrzewa w nas głęboka wiara,
że niebo tłem jest tylko
naszego kawałka ziemi.
Nikt jak on
nie opowiadał o miejscach,
w których nigdy nie był.
Widziałem,
czułem,
wręcz dotykałem kamieni,
po których stąpał ten,
którego nigdy nie spotkał.
Słuchałem z rozdziawioną gębą
dowodów,
których nie sposób udowodnić.
Z początku nie weryfikowałem jego opowieści,
wzbraniałem się przed nadgryzaniem jabłek,
a w obfitym deszczu
dostrzegałem zwiastun zagłady.
Z czasem zacząłem je jeść,
nie zważając na warunki atmosferyczne.
Pamiętam,
gdy odprawił w ostatnią podróż
mojego dziadka,
machając mu kropidłem
na pożegnanie.
Potem
opowiadał, że dziadek jest w niebie
i to tak pewnie,
jakby dostał od niego widokówkę.
Spotkałem go po wielu latach,
przypadkiem.
Opowiadał te same historie,
ale jakby trochę ciszej,
mniej stanowczo,
za to z większą nadzieją,
niż wiarą,
że się nie myli.
Dawno, dawno temu
Papież - Polak był tak oczywisty,
jak uczciwość każdego księdza.
Ser był żółty,
biały,
topiony
i homogenizowany -
w dwóch smakach.
Cham był chamem,
a inteligent inteligentem,
Telefon służył do rozmowy -
kiepskiej jakości,
za to dużej wagi.
Dzieci prostytutki
były lepszym towarzystwem
niż dzieci milicjanta,
a pasta do zębów miała zapach
pasty do zębów.
Dzisiaj,
gdy wszystko jest inne niż wtedy,
z nostalgią wspominam
ten prosty porządek świata
mojego dzieciństwa.
Jedyny święty, co ma w nosie aureole,
miejsca w litanii nie chce,
ani słuchać w szkole nie chce o sobie katechezy,
obce męczeństwo mu
i stroni od ascezy,
nie ekscytuje się, kto w świętość jego wierzy,
chwała ołtarzy tak po prostu mu nie leży,
a nawet więcej -
zwyczajnie mu wisi,
w hagiografiach o nim cisza,
księża,
mnisi
też o nim pozapominali,
choć ludzie nie raz ich błagali,
by im dali.
Pisanie wierszy jest jak
robienie pierogów.
Najpierw farsz.
Koniecznie dobrze doprawiony
i nie ma znaczenia
czy na słono,
czy słodko.
I gęsty,
musi być gęsty
i niezbyt wilgotny,
bo inaczej
wszystko się rozpadnie.
Ciasto wyrabiamy długo,
musi być elastyczne,
by pomieścić treść
i koniecznie lepkie.
Kleimy bardzo dokładnie,
dobrze dociskamy,
sprawdzamy,
czy wszystko zostało zamknięte.
Potem wrzucamy
na głęboką wodę.
Wrzenie to właściwy moment.
Czekamy kiedy wypłyną
i od tego momentu
liczymy czas gotowania.
Podajemy,
tylko te całe.
Warto czasami wdrapać się
na strych czaszki,
przegrzebać stare kąty,
wyciągnąć zapomniane marzenia,
odświeżyć dawne znajomości,
posklejać model rodziny,
przymierzyć
stary harcerski mundurek.
Warto przewietrzyć myśli,
a zwłaszcza zetrzeć grubą warstwę kurzu
z ideałów,
bo one
zależały się najbardziej
i nie przypominają wyglądem
tego,czym były.
Warto czasami wdrapać się
na strych czaszki
i zrobić porządki,
bo po nas
zostanie wielki bałagan,
którego już nikt
nie posprząta.
Śmierć to jest taki głupi żart,
który się kończy mało śmiesznie,
to fart, co zmienia się w niefart
zawsze przedwcześnie.
Śmierć to jest taki boży pstryczek,
który wyłącza zasilanie,
śmierć to jest takie jakby życie
zamknięte w kamień.
Śmierć to przyjaciel, co go nie ma,
autobus, który nie przyjedzie,
to nieskończony jest poemat,
droga, co w nicość wiedzie.
Cierpienie Tantala
wbrew dziełom histerycznych twórców
nie jest niczym niezwykłym.
Dzielimy je wszyscy,
a różne są tylko owoce
i drzewa,
bo ręce
są zawsze za krótkie.
Ważna jest nie kara,
a jej uzasadnienie.
Czym sobie na nią zasłużył
potomek Zeusa?
Naiwni mówią coś o zabójstwie syna
i o jego pitraszeniu,
a istota grzechu
tkwi w karmieniu trupem bóstwa.
Bez względu na czasy
bogowie pochłaniają żywych,
a zmarłych -
oddają rodzinom do pochówku,
bo nic im po nich.
Bogini ogniska domowego
przysypia nad kołyską
ostatniego swojego wyznawcy.
Śni o rodzinnych śniadaniach,
długich spacerach
i o wszystkich chwilach
zamkniętych w rodzinnym albumie.
Budzi się,
podkręca ogrzewanie.
Starsze dzieci
szczelnie zamknięte w pokojach.
Mąż na wyjeździe,
Dostanie od niego
kolejny magnes na lodówkę
i ciastko z samolotu.
Bogini domowego ogniska
omiata niezadeptane podłogi
i myśli,
dużo myśli.
I nic
nie może wymyślić.
Kwiatów tu trochę jakby mniej
i takie jakby trochę zwiędłe
światła przygasłe,
bardziej mdłe
i groby,
groby,
równym rzędem stoją,
a przy nich więcej łez,
wyrzutów,
czasem też przeprosin,
za zdradę,
opuszczenie,
złe
życzenia,
za to, że tych groszy
nie chciało się zapomnieć,
dać,
za słowo ostre, jak kant płyty
za sekret,
który miał być wasz,
a został wszystkim w krąg odkryty.
Ksiądz co nie chodził kiedyś tu
teraz przychodzi
na ostatek
i najdyskretniej
kładzie w róg
biały
jak śmierć
opłatek.
Dobro rozlało się strumieniami
po wsiach i małych miasteczkach.
Pomimo barykad ustawianych przez złych ludzi
wlewało się też do miast powyżej pięćdziesięciu tysięcy.
Stolica zdawała się bronić przed naporem dobra,
ale i tam zauważono strużki
podmywające zmurszałe konstrukcje.
Pod naporem dobra zło zanikało,
skrywało się pod jego powierzchnią.
Zdarzały się w końcu przypadki,
że dobro zalewało dobro,
ale i tak to dobro było lepsze,
więc płakać nie należało
Nie spostrzeżono momentu,
gdy już wszyscy byliśmy na dnie,
zatopieni bezmiarem dobra.
Śmierć, jak każda śmierć,
była nieodwracalnie przykra,
ale wódz podkreślał do końca,
że w dobrym towarzystwie,
w dobrym stylu
i dla naszego dobra.
Nie śpieszno mi do raju bram,
choć w tamtą stronę drogą,
z rozkazu Boga iść wciąż mam,
prosto, noga za nogą.
Podobno wygód jest tam w bród,
w kościele tak mówili,
opłaci się więc drogi trud,
a jednak moi mili...
Nie śpieszno mi do raju bram,
choć w tamtą stronę drogą,
z rozkazu Boga iść wciąż mam,
prosto, noga za nogą.
Anieli tam śpiewają i
jakowiś Serafini,
ja jednak wolę widzieć, gdy
tu panny idą w mini.
Nie śpieszno mi do raju bram,
choć w tamtą stronę drogą,
z rozkazu Boga iść wciąż mam,
prosto, noga za nogą.
A gdy już w końcu trafię tam,
sprawdzę na własnej skórze,
lecz nie opowiem o tym wam,
bo będę już na górze.
Nie śpieszno mi do raju bram,
choć w tamtą stronę drogą,
z rozkazu Boga iść wciąż mam,
prosto, noga za nogą.
Szkoda, że ciebie dziś tu nie ma,
bo tu czas w miejscu jakby stanął,
stół stoi z nakryciami trzema
i chleb wyjęty wtedy rano
leży. Firanki w oknach szare,
już po krochmalu nie ma śladu,
na dobre stanął też zegarek,
cicho, jak nigdy u sąsiadów.
Ogródek zarósł bujnym chwastem,
ale gdzieniegdzie ciągle kwiaty,
kaflowy piec nie pachnie ciastem,
brak konfitury i herbaty,
Czajnik choć stoi tam, gdzie zawsze
i tylko czeka kropli wody,
niech czeka. Ja tymczasem zasnę
i pośnię, że znów jestem młody.
Jest noc
i tylko słychać miasto
sapiące ciężko po upale,
syczenie sennych polewaczek,
jakąś karetkę na sygnale,
za ścianą kwili noworodek,
a może to kocięta młode,
same powtórki w telewizji,
sąsiadka z góry puszcza wodę,
komar i mucha naprzemiennie
brzęczą nad moją ciężką głową
i myśli krzyczą,
nieprzyjemnie
bez ciebie jest w tę noc
lipcową.
Nie pasuje do ciebie ten błękit,
nie pasuje ten błękit do ciebie.
Przecież wiesz,
więc odpowiedz
dlaczego
go wybrałaś
i jesteś
w tym niebie?
Jeszcze poranne wiszą mgły,
trawniki skrzą się srebrnym szronem,
gdy wychodzimy ja i ty,
każde z nas w swoją stronę.
Mgły się rozwiały, słońce ciut
mizerne, ale było,
a potem zaszło, powiał chłód
i wokół się zamgliło.
Trawniki mokre pokrył znów
srebrzystym blaskiem szron,
a my wracamy razem tu
z przeciwnych świata stron.
Z biegiem lat
starość młodnieje.
Starcza siwizna
staje się oznaką mądrości,
a bruzdy zmarszczek
odwzorowują przebytą siatkę dróg.
Nawet ten powolny krok
już tak nie irytuje,jak wtedy,
kiedy stare trzydziestolatki
uczyły nas w szkole,
by im ustąpić miejsce
w tramwaju.
Mogłaby przecież jeszcze pożyć
mówimy
patrząc na pożółkłą twarz matki
po osiemdziesiątce
i
głupio brzmią słowa prawnuczka,
że zmarła
bo była stara.
Poezja też się kiedyś skończy.
Kiedy wypalę ostatniego papierosa
ujdzie z dymem.
Zostanie tylko popiół
po mnie
i po niej.
Przyjeżdża osobowym z Kutna,
albo ekspresem ze Szczecina,
czasami taka jakaś smutna,
a czasem po butelce wina.
Wyczekiwana, albo tak
znienacka
wprost,
bez zapowiedzi,
na długie lata,
rok, lub dwa,
grzeszna,
lub prosto od spowiedzi.
Dumna, jak wielki paw w ogrodzie,
lub taka skromna, jak gołąbek,
z dziećmi bez ślubu,
po rozwodzie,
lub z niczym,
na dobry początek.
Nieuczesana,
niewyspana,
a czasem taka, jak z żurnala,
szalikiem grubym omotana,
albo zziębnięta
i bez szala.
Z walizką marzeń,
wielkich planów,
z ciastem, tym, które znów nie wyszło,
ze wzrokiem zatopionym w przeszłość
lub bez przeszłości,
tylko w przyszłość.
Witana słodką bombonierką,
lub wiechciem kwiatów,
co odstrasza,
nie ważne małą jest, czy wielką,
lecz dobrze, że jest-
miłość nasza.
Już dzwonią mu konwalii dzwonki,
skrzydła rolują się,
płowieją,
jak aniołowie dwie biedronki kołują nad nim,
więc z nadzieją
na jego rychłe zmartwychwstanie...
na trawie drugie jem śniadanie.
W tej rzece się utopił chłopiec.
Woda go wyrzuciła na brzeg
dzisiaj o świcie.
Jest południe.
Na tłum kąpiących się znów patrzę
i wszystko zdaje się, jak wtedy,
gdy i on pływał wraz z rodziną,
i wody rzeki,
tak od biedy,
a to znów żwawo
płyną,
płyną...
Przez okno liść jesienny wpadł
i szepcze mi do ucha,
popatrz za oknem tańczy świat,
jesienna zawierucha.
Z łoskotem jabłka lecą z drzew,
kasztany z grubych łupin
i tylko słychać ptaka śpiew,
co został, bo był głupi.
Na butach błoto, w szalach wiatr,
w kieszeni dwa żołędzie,
a dookoła tańczy świat,
bo będzie to, co będzie.
W kominkach ogień już się tli,
herbata lgnie do rumu,a przy niej razem ja i ty
z muzyką z wiatru szumu.
I choć się nie chce przetrzeć mgła,
a słońce zza chmur wyleźć,
celebrujemy ty i ja
jesienne wspólne chwile,
bo choć się nie chce przetrzeć mgła,
a słońce zza chmur wyleźć,
celebrujemy ty i ja
jesienne wspólne chwile.
Tę rudą plamkę z boku
po prawej,
tego pieprzyka na brzuchu,
oczy od komputera łzawe,
ucho
i dziurkę w uchu,
i pupę,to nic, że z celulitem -
kocham z zachwytem.
Włosy, choć mówisz, że masz odrosty,
brwi,
rzęsy,
nawet bez henny,
i temperament, co wzbudza zamęt,
albo co czasem jest senny,
i twoje nogi,
gdy do mnie wracasz,
czy myte,
czy jeszcze niemyte -
kocham z zachwytem.
Młodość, co przeszła
i kilogramy, co przyszły, by było coś w zamian,
twoją upartość,
twe roztrzepanie,
urwane w połowie zdania
i twoje myśli,
wciąż nieodkryte -
kocham z zachwytem.
I jeszcze tysiąc tysięcy rzeczy,
których już nie chcę wyliczać,
to dla mnie powód,
by cię na nowo
kochać
i by się zachwycać.
Wódka za wódką niczym woda,
sam siedzę w barze pełnym gości.
Trochę mi tej miłości szkoda,
trochę mi szkoda tej miłości.
Papieros tli się w popielniczce,
a w ustach drugi już się żarzy,
o tej miłości ciągle myślę,
że taka druga się nie zdarzy.
Pięść odcisnęła się na brodzie,
kieliszki puste, jak mieszkanie,
płacę rachunek i wychodzę...
Dość schematyczne to rozstanie.
Parki we wszystkich barwach miodu,
w sadach sok śliwek złoci liście
jesień zagląda do ogrodu,
coraz wilgotniej, coraz mgliściej.
Od deszczu puchną kartofliska,
błyszczą się grzybów parasole,
zmęczone słońce słabiej błyska
i znowu dźwięczą dzwonki w szkole.
Jesień, seledyn wszedł w oliwkę,
żółcienie, brązy, stare złoto,
dni znowu krótsze, drogi śliskie
i pachnie chłodem, i tęsknotą.
Do kominka rąbiemy już drwa
i bulgoczą na ogniu powidła,
w radiu mówią, że lato wciąż trwa.
Lato trwa, a mnie jesień obrzydła.
Nie zaczęła się jeszcze naprawdę,
a już dała się liściom we znaki,
przemoczyła w ogrodzie mi ławkę,
na południe wygnała precz ptaki.
Dnia zabrała już tyle, co zdrowia
szef zabiera mi w pracy co roku,
strach pomyśleć, że trzeba od nowa
smaki lata w butelce czuć soku.
Nie pociesza mnie przędza pajęcza,
babim latem niech cieszą się dzieci.
Coś mnie od tej jesieni odstręcza,
a tymczasem za liściem liść leci.
A kiedy mnie już nie będzie,
to wszystko będzie, jak dawniej,
czasami smutniej i ciemniej,
czasami jaśniej zabawniej.
A czasem będzie dokładnie
tak, jak gdy teraz to piszę,
świat będzie toczył się gwarnie,
tylko go już nie usłyszę.
Wiersze są jak uśmiech sąsiadki z naprzeciwka
spotkanej po drodze do zsypu na śmieci
lub jak łzy koleżanki z pracy,
której zdechł pies
po czternastu latach.
Te ważne fragmenty życia,
niestety przesłania konieczność
zrobienia zakupów na proszoną kolację
i zaniesienia butów do reklamacji.
Czasami wiersze wracają
choć nie wiadomo dokładnie,
czy sąsiadka to była,
czy sąsiad
i ile lat przeżył pies
koleżanki.
Są jednak też takie,
które zostają z nami na zawsze,
jak żona poznana na proszonej kolacji
i
radość z udanej reklamacji,
której nie powinien nikt uznać.
Sygnałem do rozpoczęcia gry
była syrena
zwiastująca strajk w stoczni
a może katastrofę samolotu
czy jakiś marsz lub protest
przeciwko albo w obronie
piłka zaczęła latać
obijając to tego to tamtego
po łokciach
kolanach
tyłku
nerkach
i głowie
zbici w milczeniu schodzili z boiska
a gra toczyła się nadal
każdy z graczy rozpamiętując zbitych z własnej drużyny
ciskał z coraz to większym impetem
piłkę w przeciwnika
to była kwestia czasu
gdy do gry włączyli się kibice
piłkę zastąpiły kamienie
a zbitych
zabici.
Pamięci Piotra Szczęsnego
Mógłbym napisać wiersz o musze
uwięzionej na wieki
w bursztynie
rozpaczać nad jej przerwanym lotem
albo wiersz
o tajemniczym australopiteku
przetrzymywanym w gablocie
Muzeum Historii Naturalnej
nie musiałbym się wówczas mierzyć
z problemem pewnego starszego pana
aspirującego do miana
emerytowanego zbawcy narodu
pozostaje jednak pytanie
co mucha i australopitek
obchodzą zwykłego szarego człowieka
wdeptywanego w ziemię
stopami starego "zbawcy"?
To prawda
muszę przyznać
sprzedałem Żydowi chleb
za pięciokrotność czarnorynkowej ceny
ale jeszcze był dosyć świeży
i z niezapleśniałego ziarna
ryzykowałem życiem
by mógł sobie pojeść
jak człowieka
to musiało kosztować
kiedy kilka dni później
konał z głodu
do kogo jak do kogo
ale do mnie
na pewno nie miał żalu.
Należy zacząć od namaczania
wiadro pomyj tu będzie jak znalazł
mózg ugniatamy
i pozwalamy mu się nasączyć
nie idzie
to ugniatamy aż pójdzie
wsypujemy słuszną miarę detergentu
tak na oko jakieś pięćset plus
powinno wystarczyć
i dalej ugniatamy
zaczynając przy tym pocierać
wynurzamy
podtapiamy
i znowu wynurzamy
by mózg pojął różnicę
i puścił wszystkie brudy
do których się zdążył przywiązać
potem już tylko płukanie
w wodzie
wodzie
wodzie
lejącej się strumieniami
z narodowego telewizora
i radioodbiornika
na koniec mocno wyżąć
wstrząsnąć
i pozostawić do obsuszenia
czynności w razie potrzeby
powtarzać zgodnie z instrukcją
aż do uzyskania na trwałe
dobrej zmiany.
Kiedy rzekomo wybitna poetka
znajoma czterech tysięcy
dziewięciuset
dziewięćdziesięciu
pięciu
osób
na fejsbuku
zauważa że jej posty
trafiają w gusta zaledwie kilkunastu
zaczyna ekstatycznie potrząsać ciałem
w rytm wyszukanej muzyki
stroić podejrzanie niemądre miny
i obnażać się
jakby tworząc
jej pustą ciemną kuchnię
rozświetla tylko chłodne światło smartfonu,
na którym rozpaczliwie wypatruje
powiadomień,że ktoś ją polubił
wtedy jakby znienacka
staje w prawdzie wobec siebie samej
i powinna czym prędzej
wcisnąć przycisk - wyloguj.
Zwolennicy teorii spiskowych
myląc przyczyny i skutki,
głoszą światu od wieków,
że domem wszelkich nieszczęść
jest pewna gliniana beczka,
nieopatrznie otwarta
przez zgubnie piękną Pandorę
i wstecz myślącego jej męża.
Niechętni są, by przyznać,
że owa beczka po brzegi
wypełniona została
szarymi komórkami,
w których zaczęły się gnieździć
najbardziej szczytne wartości.
Miłość - taka na zabój,
prawda - nielicząca się z niczym,
wiara - co góry przenosi,
tolerancja - bez granic,
szczerość - do bólu,
piękno - niepodważalne,
czy przekonania - niezłomne.
Kiedy odważnie kroczę
jedynie słuszną drogą,
depcząc rozważny umiar,
nadzieja na dnie beczki
umiera bezpotomnie.
Oko w oko z Bogiem
rozwieszonym na kilkumetrowym krzyżu
w gotyckiej katedrze
miłosierne spojrzenie
na garstkę ludzi
stojących w kruchcie
tłum stłoczony u stóp otłtarza
widzi jedynie strugi krwi
zgodnie z prawem ciążenia
spływające po ciele
na samo dno.
Gdy twój oddech otula me ramię o świcie,
a rzęs trzepot łaskocze rozkosznie policzek,
jakże kocham i ciebie, i ranek, i życie.
Ach, rozpływam się cały w szczęściu i zachwycie,
i rozpala mnie pierwszy słoneczny promyczek,
gdy twój oddech otula me ramię o świcie.
Wzrok zanurzam w twych oczu i nieba błękicie,
i radosny gwar słyszę zbudzonych uliczek,
jakże kocham i ciebie, i ranek, i życie.
Już na jutrznię z kościoła dzwonu słychać bicie
i odgłosy skowronków na trele potyczek,
gdy twój oddech otula me ramię o świcie.
Choćby po tym poranku było gradobicie,
a z koryta by senny wystąpił strumyczek
jakże kocham i ciebie, i ranek, i życie.
A gdy przyjdzie ta chwila zatraty w niebycie
obraz twój przyćmi wszystkie twoich poprzedniczek.
Gdy twój oddech otula me ramię o świcie,
jakże kocham i ciebie, i ranek, i życie.
Bursztynowy miąższ śliwki węgierki
w nim inkluzja w postaci robaka
w żołądku ptaka.
Nie mogąc dłużej wychodzić z siebie
i słuchać nowin coraz to lepszych
postanowiłem do siebie wrócić
w zaistniałych okolicznościach
normalny powrót nie był niestety możliwy
trzeba było podjąć dramatyczną decyzję
o emigracji
o desperackiej ucieczce
do własnych myśli
o własnych sprawach
i o zajęciach tak skromnych,
że nieistotnych dla budowniczych
nowego dobra
nowej prawdy
i piękna w zupełnie nowej odsłonie
czarny telewizor na białej ścianie salonu
stał się teraz inną wariacją
jakby obrazem Malewicza
gazetami uszczelniłem okna
i zabezpieczyłem szafki przed kurzem
uczyłem się nowego języka -
ja
mi
mnie
mój
moje
siebie
sobie
o sobie
mój dom
mój kraj
moje czekanie
z moją nadzieją
na wasz niechybny upadek.
Piszę wiersz o nożu
ze stali damasceńskiej
połyskującym jak zęby rosyjskich handlarek
wiersz o nożu twardym
jak prawa szariatu
mięso oddzielam od kości
ścięgna nie stawiają oporu
nóż doskonały
wiersz doskonały
i tylko ten brak czytelników
skrobiących ziemniaki
obieraczką z "Biedronki".
Marchewka suwerenowi