Jeżeli marzy ci się świat
lepszy od tego, który znasz,
to problem masz.
Jeżeli marzy ci się że
nagrodzą cię Oscarem, Noblem,
to masz problem.
A jeśli marzysz o tym, że
jeść będziesz suchy chleb bez dżemu,
nie masz problemu.
To było tak:
szedłem przez szlak,
wtem widzę znak,
to dobry znak,
bo wskazał wszak
na sklep,
a jak,
więc lecę tak,
jak w gniazdo ptak,
do sklepu, a tam piwa brak.
- No jak to tak?
- No tak!,
więc - fuck! -
krzyknąłem, bo mnie trafił szlag
i choć na piwo miałem smak,
wróciłem znowu na swój szlak.
Kropla za kroplą, kap, kap, spada,
a ja o rwącej rzece marzę,
gdy stoję wciąż przy pisuarze
i mam na plecach wzrok sąsiada.
Kropla za kroplą, kap, kap, leci,
a raczej na dół sunie z wolna,
a za plecami młodzież szkolna
głupio się cieszy, jak to dzieci.
Dziecięce lata szybko płyną,
młodzieńcze jeszcze szybciej lecą,
więc to co wczoraj było hecą,
dzisiaj problemów jest przyczyną
Więc póki co, cieszcie się dzieci,
bo fajnie, że wam dobrze leci.
Kebab na ruszcie się obraca,
na tackę tłuszcz powoli kapie,
a nieopodal w bramie gapie
myślą, czy praca się opłaca.
Po kebab stoi ludzi rządek
a gapie w bramie stoją dalej,
i kłócą się, aż któryś - nalej! -
krzyknął - bo musi być porządek.
Kebab się skończył. Zamknął Turek
na cztery spusty biznes cały,
a gapie w bramie tak, jak stały,,
stoją, a obok flaszek sznurek.
Jakież to szczęście, że są tacy,
co debatują wciąż o pracy!
Poeci, wiersze - dzieci z zabawkami w rękach,
błąkają się jak gwiazdy w bezkresnym wszechświecie,
po fejsbukach, youtubach i po całym necie.
Być poetą tułaczka to i ciągła męka.
Ten polubił, ten zganił, ten przeszedł bez słowa,
ktoś zostawił serce, ktoś skrzywioną minę.
Jeśli prądu zabraknie to całkiem przeminę,
myśli trapiona lękiem pełna wierszy głowa.
Zacznij wiersze w kamieniu ryć, by zanik prądu
nie wyrzucił do kosza twych strof wiekopomnych,
apel ten do poetów - rycerzy niezłomnych
kieruję, a o kamień apel ślę do rządu,
bo jeśli dostaw prądu system się wywróci
niech przynajmniej ktoś kamień w stronę wieszczów rzuci.
W pałacu, który oddziela krata
od społeczeństwa, żyje Agata.
Żyje, choć myśli, że jej tam nie ma
ogromnie wielu, bowiem jest niema
i nawet gdy ją pismak przyciśnie -
nawet nie piśnie.
Śniadanie, obiad oraz kolacje
zjada bez słowa, a i kreacje,
kiedy odziewa nie mówi nic,
więc fonię może wyciszyć widz,
bo choćby miał ją wnet pożreć rekin
nie piśnie słowa - manekin.
Mąż, że jest twardy, mówi bez przerwy,
zadziera bródkę, a ją choć nerwy
łapią, to nawet słowa nie szepnie,
tylko się skrzywi, lekko go klepnie
lub nagle zmierzy spojrzeniem wilczym
i jak milczała, tak milczy..
Szła dzieweczka
do laseczka,
słoma w butach,
w głowie sieczka,
poszła na bok z myśliweczkiem
i stąd mamy tę piosneczkę
o domu, którego szukać
trzeba, żeby móc popukać,
tak bez chleba
i bez masła,
bo dziewczyna tym się spasła.
Jedni chcą leżeć na Wawelu,
inni na Rakowicach,
a mnie pociąga od lat wielu
piękniejsza okolica.
Nie, nie chcę leżeć na Powązkach
dostojnie, w garniturku,
chcę na dziewczynie tej w podwiązkach,
na jej łonowym wzgórku.
W Krakowie umarł pewien gość,
w mojej opinii człowiek święty,
bo nie klął jak szewc, lecz "psia kość"
krzyczał, gdy płacił alimenty.
Cichutko na mej klatce spał
i o porządnych śnił kobietach,
gdy mały łyk brzozówki brał
i chleba krztynę, jak asceta.
Czasami do kościoła szedł,
w ostatniej ławce się rozsadzał
i nabożeństwa mącił bieg,
gdy dziwną mową z niebem gadał.
Brodę miał długą niczym mnich
i reklamówki cztery z Lidla
a w reklamówkach czterech tych
napitek miał dla siebie i dla
kompanów, którzy o nim "mistrz"
mówili i chwiejącym krokiem
szli, gdzie ich powiódł ów mistrz, gdyż
on miał szacunek pod mym blokiem.
Lubiły go sąsiadki te,
które bezdomne karmią koty,
bo czasem dał im puszki dwie,
których już nie miał jeść ochoty.
Gdy odszedł wielki stał się cud,
przez tydzień nikt się tu nie upił.
To tylko święty sprawić mógł,
a kto nie wierzy, ten jest głupi.
Pewna żaba była słlaba,
więc przychodzi do doktora...
Doktor zrobił z niej kebaba
i dziś martwa jest, nie chora,
więc gdy słabość ci się zdarzy,
omijaj lepiej lekarzy,,
walnij setkę, zapal fajkę
i przeczytaj moją bajke.
Po tym słabość mija zwykle,
a jak nie, to bardzo przykre.
Do kraju tego,
gdzie i ksiądz, i żołnierz
do gardła leje, a nie za kołnierz,
do tego kraju,
gdzie w puszczy za drzewa
krew się przelewa,
do tego kraju,
gdzie tym, którym mało,
już się przelało,
a tym, u których dobrze się dzieje,
rząd coś doleje,
do tego kraju,
co dziś jak pochodnia
płonie,
bo leją oliwę do ognia,
do tego kraju
wrócić mam nadzieję,
bo tu wciąż leje.
-Naśladuj od siebie lepszych -
słyszał dzieciak młody,
nie umiejąc pływać, wpieprzył
się zatem do wody.
- Uwierz w siebie, a dasz radę,
wiara czyni cuda!
Choć miał usta sinoblade,
wierzył, że się uda,
lecz utonął, gdy po wodzie
chciał przejść, jak po glebie.
Nie przesadzaj, choć jest w modzie
mocno wierzyć w siebie
i choć pewien Nazarejcxyk
tak chodzić dał radę,
to zastanów dobrze się, czy
też masz pójść tym śladem.
Gdy wszystko idzie zgodnie z planem,
który układasz i wdrażasz mozolnie,
jedno jest pewne, jak w pacierzu amen,
że coś pierdolnie.
Choć zbierzesz w kupę to, co pozostało,
by konsekwentnym być danemu słowu,
że zrobisz wszystko, co być w planie miało,
pierdolnie znowu.
Przez to jest życie człowieka ciekawsze,
choć by nie płakać, trzeba setę golnąć
i w każdym planie przewidzieć - coś zawsze
musi pierdolnąć.
To nadzwyczajny dylemat,
przed którym staje poeta -
co jest piękniejsze z dwóch zjawisk -
życie, czy może kobieta?.
Dylemat dla Salomona,
wart jednak prawdy odkrycia.
Chce się powiedzieć - kobieta,
lecz czymże kobieta bez życia?
To fakt, więc jednak życie,
ale znów spójrzmy, niestety
życie niewiele też warte,
gdy wiedziesz je bez kobiety.
Tak więc nie sposób nic wybrać,
dowiodłem tej prawdy niezbicie,
bo najpiękniejsze są razem -
i kobieta, i życie!
Zeusy, Dionizosy, czy też Apolliny -
bóstwa te nic niewarte,
gdy nie ma Latryny,
albo też, gdy Latryna
od środka
na skobel
zamknięta,
a ja biedak już wiem co wnet zrobię,
lecz nie wiem gdzie,
bo wokół tylko ta jedyna,
tak wielce upragniona przeze mnie -
Latryna.
Na cześć Latryny skaczę
(tak z nogi na nogę),
w drewniane drzwi kołaczę,
krzycząc, że nie mogę,
po pomoc olimpijskie bogi wołam święte,
tymczasem z wnętrza słyszę
okrutne
- Zajęte!
Czekam.
Nareszcie wolna!
No cóż,
poniewczasie,
a ja
wiem, że zbyt długo
żyć bez niej nie da się.
Gdzie się dróżka z zachodu na wschód
z dróżką północ - południe przecina,
skromne życie z rodziną swą wiódł
pewien bocian na czubku komina.
Gniazdo swoje przed laty tam wzniósł,
bo z komina od lat nie dymiło,
właścicieli los zabrał stąd już
dawno temu, więc dobrze mu było.
Z żoną dzieci wychował tu moc,
bo dokoła mokradeł jest mrowie,
więc co w dzioby im włożyć co noc
nie roztrząsał w niewielkiej swej głowie.
Aż tu roku pewnego, psia mać,
za tak podłą, jak podły los cenę,
domek ten trzeba było sprzedać
i dziś stoi tu willa z basenem.
No a bocian? Nieborak tu już
nie zagląda, bo miejsce jest szpetne,
a w dodatku nikt nie chce go tu,
gdzie małżeństwo osiadło bezdzietne.
Zalęgły się w szafach pewnej pannie
mole, bo panna na kwarantannie
była, a to szczęśliwy traf
dla moli był, bo panna z szaf
nie wyciągała żadnych kiec,
chodząc sauté, tak można rzec,
a że ta panna celebrytką
była, więc z każdą zżartą nitką
czuł się zwyczajny dotąd mól,
jak mega gwiazda, życia król.
Po dwóch tygodniach kwarantanny,
aż się roiło w szafach panny
od tłustych moli. Mole te
można przyrządzić więc sauté,,
no a pocięte kiecki, bluzki
sprawdzą się, by odcedzić kluski,
bo jak wiadomo teraz w cenie,
bardziej niż ciuchy, jest jedzenie.
Dytyramb piszę dziś na cześć
tych, co chcą ciastko mieć
i zjeść,
bo oni ból wyboru znają:
mają - nie jedząc,
jedząc - nie mają,
a trudno ten stan rzeczy znieść,
wszak chciałoby się mieć
i zjeść,
choć jednocześnie każdy wie,
że albo ma się,
albo je.
Każdy też inną prawdę zna,
że je się tylko,
gdy się ma,
a gdy się nie ma?,
niesie wieść,
nie je się,
bo nic nie ma jeść.
W marzeniach tylko można chcieć
zjeść ciastko
i to ciastko mieć,
więc wam,
co chcecie mieć
i zjeść,
dytyramb piszę dziś na cześć!
Nie męcz skarbie się ostrą głodówką,
nie jedz tylko jarmużu, a zwłaszcza
nie popijaj mizerii kranówką.
Wiem, nadwaga ci szkodzi na zdrówko,
lecz choć problem z dopięciem masz płaszcza,
nie męcz skarbie się ostrą głodówką.
Płatki z mlekiem przegryzaj parówką,
lecz choć to twe krągłości wypłaszcza,
nie popijaj mizerii kranówką.
Choć ci przykro, gdy nazwie cię krówką
ten, co sam cię jak krowę ugaszcza,
nie męcz skarbie się ostrą głodówką.
Kilogramów nie przejmuj się stówką,
a choć zrzut ich to bardzo upraszcza,
nie popijaj mizerii kranówką.
Nic to, że twa relacja z lodówką
plany diety wciąż zaprzepaszcza.
Nie męcz skarbie się ostrą głodówką,
nie popijaj mizerii kranówką.
Buty w historii ludzkości,
buty w historii narodu
znaczenie mają, bo ludzie
w butach, nogami do przodu
odchodzą,
a potem w butach
drałują sobie do nieba,
a więc o butach, jak ludziach -
pamiętać trzeba.
A jeśli zmarły nie miał butów?
To mniejsza czeka go pokuta,
bo nieobutych nie przystoi traktować z buta,
poza tym o tych nieobutych,
jak o tych, którzy mają buty,
mówimy w śmierci minutach
- umarli w butach,
więc
tak jak rzeczy ostateczne,
buty - odwieczne są
i wieczne.
Świątek, piątek, czy niedziela,
nie wiadomo skąd, którędy,
lecz wychodzą, psia cholera,
przed blok zrzędy.
A to słońce zbyt przygrzewa,
a to zimno i wciąż pada,
świątek, piątek, czy niedziela -
zrzęda gada.
Wszyscy wkoło to złodzieje,
ta się kurwi, tamten pędzi,
źle się dzieje, źle się dzieje -
zrzęda zrzędzi.
Opozycja do niczego,
a rząd nas powiedzie w nędze.
Kiedy słucham zrzędzącego,
to też zrzędzę.
Wcześniej czas biegł zbyt leniwie,
gdy dorosłem, zaczął pędzić,
więc powiedzcie mi uczciwie -
jak nie zrzędzić?
Piękna jesień - oczywiście -
z drzewa lecą złote liście.
Jak poleje i jak pizdnie,
człowiek na nich się poślizgnie.
Złamią nogę starsze panie
na żołędziu, lub kasztanie,
a do nieba przez klinikę
pójdą struci sromotnikiem.
W sadzie jabłek co nie miara.
Gdy je zerwie moja stara,
będzie jęk i płacz w chałupie,
że ją łupie w kręgosłupie.
Piękna jesień - oczywiście -
na gumiaki zmieniam klapki
i jak głupi grabię liście,
zbieram pigwy do herbatki.
Obrodziły. Zbieram, zbieram...
Cukier drogi. Z tej przyczyny
takie cierpkie ciągle zżeram,
przez co stroję kwaśne miny.
Pytałem asystenta Google,
sprawdzałem w mapach GPS,
lecz nie wie Google
i w ogóle wskazówek brak,
gdzie szczęście jest.
Nie widzę go przez 3D gogle,
NASA nie mówi o nim nic,
szukam go jak szalony ciągle...
A może to jest tylko pic
i tak naprawdę szczęścia nie ma?
Mam niepewności tyle,
lecz wchodzą one w stan uśpienia
gdy znów masz dla mnie chwilę.
Chociaż słota i błota,
nie przechodzi ochota,
by po parku przechadzał się, wszak
odleciały już ptaki,
przerzedziły się krzaki,
a pod płaszczem u niego wciąż ptak.
Te co jogę tu ćwiczą,
widząc go: - zboczek! - krzyczą,
z takim chamstwem dość trudno mu żyć,
tylko stare wywłoki,
co ćwiczą nordic walking,
cieszą się, mówiąc, że grzech go kryć.
Chodzi w deszczu dnie całe,
dzielnicowy mu pałę
pokazuje i grozi nią mu,
więc zmarznięty co chwila
biegnąc, płaszczyk rozchyla,
to wspomnienie go grzeje w domu.
Śliwkowy zacier już dojrzewa,
ziemniaki zlane już w gąsiory,
pszenicę wnet się poodsiewa
i się przepędzi ze trzy wory.
Jabłka gazują, miód z cytryną
przegryza się ze spirytusem.
Przetwory, gdy dni ciepłe miną
ogrzeją ciało oraz duszę.
Pewna miła kiedy była w mieście Piła,
tak popiła, że się nawet nie umyła.
Po tygodniu, gdy wróciła z owej Piły
widok, no a zwłaszcza zapach był niemiły,
a do tego to biedaczka ledwo żyła,
bo w tej Pile się szerzyła wtedy kiła,
no a ona pijąc w Pile w wolne chwile,
nie wiedziała o szerzącej się tam kile.
Teraz będzie biedna miła się leczyła,
a do tego będzie się z myślami biła
-Skąd się wzięła u niej kiła,
winna Pila, czy że piła?
- myśli miła, jednak nic nie ustaliła.
Poszło dziewczę na strzelnicę,
bo takie dziś trendy,
poszło samo, bo u chłopców
marne miało względy.
Chwyta już kałacha w rękę,
wzrok swój w dal wytęża,
wymierzyło,
wystrzeliło,
ustrzeliło męża.
Mąż przychodził regularnie
na ową strzelnicę,
bo ustrzelił tu niejedną
nadobną dziewicę.
I tym razem nie spudłował,
bo był sprytnym chłopem,
lecz niestety przy okazji
strzelił sobie w stopę.
Dziś z tą niezbyt ładną żoną
wychowuje dziecię.
Wnet strzelnica taka będzie
już w każdym powiecie.
Fakt ten może i ucieszy
niejedną kobietę,
ja tymczasem jednak wolę
strzelić sobie setę.
Oj bez liku, bez liku
jest w dziewczynach plastiku,
a pośród piękna ikon
dziś króluje silikon.
Ta z plastiku ma tipsy,
tamta - broszkę i klipsy,
owa - rzęsy i brewki,
inna - w oczach soczewki.
Z silikonu dziś biust,
i ponętny kształt ust,
i policzki, pośladki,
tusze oraz pomadki,
bo by było fantastic
- tu silikon, tam plastik.
Nie wiem, po co więc chłopu
sztuczna lala z sex-shopu
nabyta po kryjomu,
gdy już taką ma w domu?
Przy jednej z bardzo wielu dróg
pneumatycznym młotem
walił drogowiec pewien w bruk,
bo kochał swą robotę.
A z boku owej drogi dwie
wdzięczyły się panienki,
jednak drogowiec z młotem nie-
-czuły był na ich wdzięki.
W krąg się rozchodził młota stuk
i bruk już w proch się sypał
a ten drogowiec wciąż go tłukł,
choć biedak ledwie zipał.
Panienkom oczy zaszły mgłą
a serce mocniej biło,
lecz nie zobaczył tego on,
bo walił, że aż miło.
Wytrwale stukał prawie rok,
w końcu nastała zima,
więc przestał, a dziewczętom młot
wciąż stoi przed oczyma.
Na skraju dróg, w zapadłej wsi
chatynka jest malutka,
obórka, budka z pieskiem i
drewniana jest wygódka.
Klasyczna, z chropowatych dech
z serduszkiem i z haczykiem
Przez to serduszko słońce, ech!,
spoziera w głąb promykiem.
Ach!, ileż w niej cudownych chwil
skupienia, medytacji
przeżyto? Nie wiesz tego ty,
co siedzisz w ubikacji.
Ty, co geberit w ścianie masz
nie pojmiesz mimo trudu,
jak miło tyłek, kurza twarz,
jest wytrzeć "Słowem Ludu".
Przez dziury w deskach widzieć sad,
brodzące w błocku kury...
Odchodzi do historii świat
takiej architektury.
Na skraju dróg w zapadłej wsi
dziś przyjacielu młody
znikły wygódki wszystkie, gdyż
wyparły je wygody.
Pewien Japończyk bronił się
rękami i nogami,
gdy żona powiedziała, że
zajmą się origami.
Choć żona zapewniała go,
że będzie bardzo fajnie,
on zniesmaczony był tym, bo
żył dotąd obyczajnie.
Wszystkiemu winien czeski błąd,
co zdarza się czasami
i origami pewnie stąd
kojarzy się z orgiami.
Albo, jak twierdzi Zygmunt Freud,
aż głupio o tym gadać,
on orgię chce mieć prima sort,
a ma papierek składać.
- Nie wszystek umrę - rzekł poeta,
a że poezja to rzecz święta,
nie wszystek umarł, choć gazeta
pisze, że umarł w stu procentach.
Tak też napisał w akcie zgonu
lekarz - nieopierzony chłystek,
choć długo wyjaśniałem to mu,
że wprawdzie umarł, lecz nie wszystek.
Pogrzeb się odbył trzy dni później.
Tłum żałobników w świetle słońca
płakał i płacząc, mówił: - cóż, nie
żyje już, ale nie do końca.
Pomnik ze spiżu ma dziś w mieście
i dzieł zebranych duży nakład,
lecz tak naprawdę umarł wszystek.
Sam się przekonasz o tym. Zakład?
Gdy się roztrzaskał biedny Ikar,
Dedal i jego kumpli chmara,
czyli dzierżąca władzę klika
zaczęła tworzyć mit Ikara.
Wyspę, na którą spadł Ikarią
nazwano, Ikaryjskim - Morze,
a przeciwników zmian kanalią,
zdradziecką mordą i ciut gorzej.
Poeci wzięli się do pióra
i płodzić jęli wzniosłe strofy,
bo czymże przy wdzięczności króla
smak artystycznej katastrofy?
Po latach budowania mitu
i licznych zmian, by było lepiej,
mit o Ikarze, nie bez kitu
zmalował nawet Bruegel Pieter.
Dziś o Ikarze nikt nie powie,
że chłopak przerost miał ambicji,
a był ofermą, bowiem człowiek
nie chce narazić się policji.
Wacka Zawacka z Wielkiego Kacka
z Wackiem Zawadzkim z Małego Kacka
ma syna Jacka i problem z Jackiem
bo się ten Jacek nie bawi z Wackiem,
tylko wciąż łazi za tą Zawacką,
i zamiast z Wackiem, bawi się z Wacką.
Wścieka się strasznie na Jacka Wacek
więc mówi: - Jacek, Wacek to Wacek,
pobaw się z Wackiem, nie z jakąś Wacką,
bo nie przystoi tak czynić Jackom.
Jacek oszalał... i chwycił packę,
i się rozprawił wpierw packą z Wackiem,
a potem dalej..., dzierżąc tę packę,
zaczął okładać nią Jacek Wackę...
W końcu mu w dłoni pękła ta packa.
Umierał Wacek z Kacka i Wacka.
Krew ich spływała z wolna po pacce,
a Jacek płakać począł po Wacce,
lecz, o czym głośno do dzisiaj w Kacku,
łzy nie uronił Jacek po Wacku.
Gdy zesztywnieli Wacka i Wacek,
Jacek w cukierni zamówił placek.
Bo cóż zostało mu? Tylko placki,
by się pocieszyć po stracie Wacki,
wszak nie rozpaczał ten Jacek z Kacka
że nie ma Wacka, w głowie mu Wacka.
Kiedy będziecie kiedyś tu w Kacku
to przypomnijcie sobie o Jacku,
co synem Wacka był oraz Wacki
Zwał się Zawacki, lub też Zawadzki.
Znałem ze Stanów głupiutką Ingę.
Luthera Kinga wciąż z Burger Kingiem
myliła ona, bo jej się pieprzy,
gdy Coca-Cola tu i tu Pepsi.
W Stanach dziewczęta są takie, które
McDonald's mylą też z MacArthur'em,
więc tym dziewczętom przyznaję rację -
Luther King zaczął tę reformację.
Pamiętam było popołudnie,
Plaża kipiała ludzi tłumem.
Wpatrzony w morze na leżaku
Siedziałem z wolna żując gumę.
Nagle tuż obok przeszła ona,
Trzymała w ręku coli puszkę.
Patrzyłem, gdy się przechylała
I drżałem, kiedy piła duszkiem.
Po brodzie ściekła jej kropelka
Coli i wpadła w piach, jak jantar,
Wzrastała we mnie żądza wielka,
Czułem się, jak mityczny Tantal.
Na kocu siadła nieopodal,
Wiatr czule gładził ją po włosach
I drażnił ją nie pozwalając,
By zapaliła papierosa.
Zerwałem się, podbiegłem do niej,
Chciałem powiedzieć jej tak wiele,
Lecz ona zamiast moich wyznań...
Chciała sto złoty za numerek.
Przychodzi baba do lekarki,
a ściślej do ginekologa
i mówi:
- droga Pani doktor
(faktycznie doktor była droga)
- wiem, że jest Pani specjalistką,
która ma wśród pacjentek wzięcie,
więc może Pani mi pomoże
urodzić przez cesarskie cięcie.
Lekarka strasznie się wzburzyła:
- Prosi mnie Pani o zbyt wiele,
tu nie ma podstaw do cesarki,
a przecież „primum non nocere”.
Lecz baba strasznie nalegała...
Lekarka miała problem spory,
bo choć jej płacił Fundusz Zdrowia,
lubiła także „kasę chorych”,
a więc odrzekła do pacjentki:
- Kochana nie wiesz, co ja czuję,
chciałabym pomóc Ci lecz zrozum,
to bardzo wiele mnie kosztuje,
ja mam zasady, ty masz problem,
lecz nie opuszczę Cię w potrzebie
i tyle, co mnie to kosztuje,
tyle kosztować będzie Ciebie.
Tu padła kwota warta tego,
by rozstać się z etycznym mitem
Tak w naszym kraju się przemienia
Hipokratesa w hipokrytę.
Tantal to tatuś chłopca Pelopsa.
W formie gulaszu, a może klopsa
przyrządził syna.
Wieść poszła w eter.
Doszła do wszystkich oprócz Demeter -
całej w żałobie po stracie Kory.
Toteż Pelopsa kawałek spory
zjadła Demeter, a potem spać,
nie mogła przez to ta Kory mać.
Morał - niech smutny człowiek uważa,
by nie zjadł syna gospodarza,
i morał drugi - pomyśl, czy zdrowe
jest to mielone i gulaszowe
w knajpie, czy w sklepie...
lub nie myśl,
lepiej.
Z pewną poetką nie chce nikt
Zostać za żadną cenę,
Bo nie dość, że wciąż wenę ma,
To wciąż ma też migrenę.
Poetka bardzo plodna jest,
Jej wierszy nikt nie zliczy.
Raz, gdy czytała je, to pies
Powiesił się na smyczy.
Słysząc te wiersze kaktus zwiądł,
Pół litra się wypiło,
Tak wzruszył się, że wysiadł prąd
I ciemno się zrobiło.
Przyszedł elektryk - chłop jak dąb,
Na imię miał Eugeniusz
I go poraził, lecz nie prąd,
A tej poetki geniusz.
Elektryk skonał, ale wpierw
Dopuścił się herezji,
Bo błagał, by go chował ksiądz
Lecz prozą, bez poezji.
Choć trup się wkoło gęsto słał,
A łeb poetce pękał
Ona tworzyła wierząc, że
Ma głębszy sens ta męka.
Gdybym mógł, Nobla bym jej dał,
Dorzucił cztery Nike,
Byleby była z nami już
Nie ciałem, lecz pomnikiem.
Dobrych poetek wiele znam
Więc was przestrzegam jeno,
Przed tą, u której miesza się
Migrena razem z weną.
Od plotek tłuszczy huczała puszcza
Bo puszczyk z pliszką w puszczy się puszczał.
Puścił się wtedy, mówiła sroka,
Kiedy go żona spuściła z oka.
Wrócił od pliszki. Dostał po paszczy,
Czyli po dziobie. Próżno się płaszczy,
Próżno wątpliwe racje wyłuszcza,
Bo Puszczykowa mu nie odpuszcza.
A wręcz mu grozi, że w puszczę puści
Wieść, że do siebie go nie dopuści.
By przed skandalem ustrzec się puszczyk
Na dłuższą chwilę wybył do Ustrzyk.
Wrócił po roku w dziobie z prowiantem,
Lecz już go żona puściła kantem.
Na próżno puszczyk w drzwi domu puka.
Dziś w jego dziupli już dzięcioł stuka.
Morał - gdy kiedyś zechcesz się puścić,
Odpuść..., czasami warto odpuścić.
Przy stuletniej mogile
Prostak pewien i cham
Dla zmarłego zaśpiewał:
"Sto lat nie żyje nam".
Słysząc to starowinka
Laską swą w łeb go trzasła
Teraz śpiewa pod nosem,
Że mu gwiazda już zgasła.
Tłum fetował staruszkę,
Bo jej czyn był wspaniały,
Poszedł za nią do domu
I jej przepił dom cały.
Potem była żałoba
I w parafii, i w szkole,
Bo ten domek przepili
Do cna, lecz metanolem.
Babcia siedzi za bimber
I za chama pieśniarza,
Reszta ziemię dziś gryzie,
Tak czasami się zdarza.
Morał z całej tej bajki
Jest już jasny dla Ciebie?
Na cmentarzu nie śpiewaj,
Chyba że na pogrzebie
I choć zmarli umarli,
Wiele miej ostrożności,
Bo się dziwne zdarzają
Zbiegi okoliczności.
Nad Bałtykiem wakacje są cudne!
W ryb smażalni o nazwie "Delfinek"
nie ma dorszy, śledzików, czy fląder,
za to łosoś jest, pstrąg i rekinek.
Woda w morzu jest ciepła, jak zwykle,
stopni chyba ma aż ze trzynaście
ale za to jest czysta, nie kwitnie,
więc zębami szczękajcie i właźcie.
Zachód słońca przepiękny był dzisiaj,
choć niestety zakryły go chmury
nastrój siada i wszystko opada,
chiński lampion mknie tylko do góry.
Nagle opadł, dach szkoły się ogniem
szybko zajął i spłonął. Nie szkodzi,
bo na szczęście jest lipiec i w ogóle
nikt do szkoły w wakacje nie chodzi.
Nad Bałtykiem wakacje są cudne,
Niech no która zaprzeczy, lub który.
Nad Bałtykiem wakacje są cudne,
a jak nie... no to jedź na Mazury.
Babcia wnuczkowi pięć dych dała,
by przysłał do niej widokówkę,
lecz po tygodniu już dostała
SMS: "babcia doślij stówkę".
Dosłała. Widokówka przyszła
z kolonii w pięknym krańcu świata.
Znów babcia banknot w ręku ściska,
bo przyszła... na koszt adresata.
Dziś, gdy po latach babcia stara
ma noce długie i bezsenne,
odczytać kartkę tę się stara,
ach jakież te wspomnienia cenne.
Mała Zosia o świecie wie wiele,
lecz się zmaga wciąż z tym dylematem,
czy to dobrze, czy też nie najlepiej,
że wakacje co roku są latem.
Gdy o kwestię tę tatę spytała
co zagwozdkę miał z tą nietożsamą,
to on burknął, by spokój mu dała
i by w sprawie tej gadała z mamą.
Mama śledząc operę mydlaną,
w której mnóstwo jest wielkich tragedii
widząc córkę swą skonfundowaną,
rzekła: "nie wiem, sprawdź to w Wikipedii".
W Wikipedii nic o tym nie było,
choć renomę ma wiedzy krynicy,
co Zosieńkę niezwykle smuciło,
a więc przeszła do hasła edycji.
Napisała to dobrze, że latem
są wakacje, bo w innych układach
denerwuje się bardziej, gdy tata,
czy też mama ze mną nie gada.
No a latem świat cały dojrzewa
więc w wakacje się cieszę nadzieją,
że niebawem i moi rodzice
do swych ról może wreszcie dojrzeją.
Upał, trzydzieści stopni w cieniu,
ja skacowany po wczorajszym
ognisku i po zapomnieniu,
że z roku na rok jestem starszym.
W namiocie klimat tropikalny,
ćma zasuszona na konserwie,
dawno mi skończył się Alka-Prim
a czuję, że mi łeb rozerwie.
I wszystko byłoby jak co dzień,
bo są wakacje o tej porze,
lecz w skacowany łeb zachodzę,
co robi ona w mym śpiworze.
Ach ona, ona...? Skąd się wzięła,
co też mnie tknęło, co mnie naszło,
ach jakim cudem się wcisnęła
w ten śpiwór? A..., bo zamek trzasnął.
Mogłem odpuścić te Bieszczady,
z małżonką wybrać się na Korfu,
a ja idiota, cały blady,
patrzę na Wenus z Willendorfu.
Wenus zbudziła się, jęknęła,
też łeb ją bolał i ma mina,
z otwartej w plecy mnie walnęła
i rzekła: - przynieś coś na klina.
A ja jak stałem w dal pobiegłem,
wskoczyłem prędko do busika.
i pojechałem hen przed siebie
nie patrząc w stronę Polańczyka.
Z niewyjaśnionych dotąd przyczyn,
w wyniku splotu dziwnych zdarzeń,
w pewnej nadmorskiej okolicy
golasy chciały przejąć plażę.
Wtargnęły nagle, już po świcie,
wraz z rodzinami te golasy,
o czym zapewniał mnie niezbicie
ksiądz, co przyjechał tu na wczasy.
Gdy po śniadaniu brać tekstylna
wyległa z dziećmi wprost nad morze,
to już społeczność religijna,
pikietowała, krzycząc: - Boże!
- Ukarz dzikusów co po plaży
chodzą bezwstydnie, całkiem nago,
niech im egzema się przydarzy,
lub świądzik, trądzik, czy lumbago.
Gdy w górę słali swoje modły,
pisali hasła na proporce,
to wyszło na jaw, że golasy
to są z uOrkiestry bracia Golce.
Żony, jak żony siedzą w domu,
no a my , jak my, tak jak gdyby
nic, lecz przed dziećmi po kryjomu
jedziemy paczką swą na ryby.
Nad wodą małą i nieczystą,
(nie o niej Adam strofy klecił),
rozpaliliśmy wpierw ognisko
bawiąc się przy tym tak, jak dzieci.
Choć Józek spalił sobie włosy,
gdy denaturat lał do ognia,
to czuł się świetnie, padły głosy,
że bez tych włosów wręcz odmłodniał.
Grzegorz i Stefan już karetką
pędzą z powrotem na sygnale,
zbyt ostro pili, nie ma "letko"
a obaj byli po zawale.
Już się grillowa na patykach,
tak, jak należy, z wolna kręci,
a do remizy Piotr pomyka
z nadzieją, że tam coś zanęci.
Miejscowi wnet go obstąpili
i mu sprawili takie lanie,
że po dziś dzień nasz Piotrek kwili
gdy je przez rurkę drugie danie.
Nad ranem kiedy dogasł ogień,
i czekał już nas powrót prędki,
to uświadomiliśmy sobie,
że ktoś nam w nocy rąbnął wędki.
Powracaliśmy z wędkowania
bez wędek i rzecznych mecyi,
a że się zbliżał czas śniadania,
czuliśmy klimat wielkiej chryi.
Pragnąc uniknąć żonek krzyku,
chcąc słyszeć głosy ich anielskie,
wzięliśmy wszyscy ze sklepiku
rolmopsy i koreczki helskie.
Żonom daliśmy w progu dary,
a one tak, jak zwykle miłe,
wrzasnęły, że możemy sobie
ten słoik z puszką wsadzić w tyłek.
Przyszła, jak co roku, nagle
i dopadła ją znienacka,
gdy wybrała się na żagle,
a no masz tu babo "placka".
Placek niezbyt wypieczony,
taki w sam raz, by go chapsnąć,
na urlopie był bez żony,
a nie umiał był sam zasnąć.
Pielęgniarką z powołania
była ona, więc w potrzebie,
bez w gry wstępne pogrywania
zaordynowała siebie.
On kuracji tej się poddał,
jacht co noc przeżywał sztormy,
zwłaszcza gdy wypadli z koi,
bo gdzieżby z miłosnej formy.
Rejs trwał całe dwa tygodnie.
Gdy do portu jacht dopłynął,
ona czując wiatry chłodne,
rzekła, aby sobie spłynął.
Bo ta miłość wakacyjna,
jak wybucha, tak też nagle
kończy się, gdy urlop mija
i gdy bosman zwija żagle.
Czasem po niej pozostaje
jednak coś, wieść gminna niesie
że najczęściej, jak się zdaje,
mały owoc tych uniesień.
Na punkcie pewnej panny blond
przed laty oszalałem całkiem,
chciałem ją z sobą w góry wziąć,
a ona, nie, wolała działkę.
Były wakacje, dobry czas,
na ściance wspinać się lub skałce,
lecz ona ze mną ani raz
nie wspięła się, była na działce.
Zacząłem czytać książki by
pojąć dziewczyny tej smykałkę,
do tego, by we wszystkie dni
troszczyć się tylko o tę działkę.
I wyczytałem w jednej z nich
wyjaśniające wszystko zdanko:
- o działce co dzień ta ma myśl,
która jest w pełni narkomanką.
Zacząłem śledzić pannę, a
był to lipcowy poniedziałek,
patrzę, a dealer jej raz dwa,
sprzedał na tydzień siedem działek.
Szybko wybiłem sobie z łba
tę pannę blond drewnianą pałką,
bo jakąż przyszłość miłość ma,
gdy ona nie chce skończyć z działką?
Pewien poeta kochał ją,
jak wariat, bez opamiętania,
lecz ona na to: - no to co?,
ja od poety wolę drania!
Agronom - delikatny chłop,
wzrokiem przemierzał ją i mierzył,
ona pragnęła zaś, by łotr
do niej szelmowsko zęby szczerzył.
I katecheta cichy tak,
jak dzwonki w poście przy ołtarzu,
być z nią niezwykle byłby rad,
lecz ona śni o zadymiarzu.
Kowal, nieśmiały, chłop jak dąb,
w kuźni jej miłość wyznał szczerze,
a ona na to: ależ skąd,
musiałbyś być facetem - zwierzem.
I lekarz, który dobry był,
jak mało który dziś w szpitalach,
choć o niej marzył, o niej śnił,
niestety, nie miał nic z brutala.
W końcu się znalazł taki co,
spełnił wymogi jej wysokie.
Odkąd ze sobą w związku są,
ogląda świat podbitym okiem.
Morał z historii owej jest
dla mądrych już do przewidzenia -
dziękujmy Bogu za to, że
nie wszystkie spełnia nam marzenia.
Pani Stefania z wioski pod
jakąś podobnie lichą wioską
modli się co dzień, bo gdzie płot
tam i figurka z Matką Boską.
- Ło Matko Bosko dobro spraw,
żebym dostała skierowanie
do sanatorium, bo mój chłop
jest w bardzo opłakanym stanie.
No i dostała - Lądek Zdrój,
więc już nieważny jest obrządek,
choć stary wołał - Babo stój! -
to jej już w głowie tylko Lądek.
Kiedy z przystanku PKS
ruszała Stefka kuracjuszka,
to jej wygrażał mąż - zły bies:
- nie wpuszczę babo Cię do łóżka!.
Lecz jej już w przyszłość gnała myśl,
czy jej z parafii ksiądz odpuści,
jeżeli jakiś z Lądka miś
ochoczo ją do łóżka wpuści?
- Odpuści!, ja go dobrze znam,
w końcu nie skąpię mu ofiary,
a jak już mi odpuści ksiądz,
to i odpuści mi mój stary.
Moralny problem z głowy ma
lecz niemoralny jej doskwiera:
- czy przed wieczorem radę da
zaliczyć trwałą u fryzjera?.
Ludzie gadają: - chcieć to móc,
więc dała radę, bo tak chciała
i by rozbudzić męska chuć
zmysłowo się podmalowała.
Gdy "pucio-pucio" zespół rżnął
ona już niezłe miała wzięcie,
u Pana Mietka, który rok
trzydziesty piąty był na rencie.
I wpadła w oko temu z Tych,
co tak naprzykrzał się tym w ZUS-ie,
że w tym sezonie trzeci raz
w ośrodku tym był na turnusie.
Wybrała Mietka, bowiem on
wydawał dobry się w te klocki,
mówiły inne o nim, ze
jest niczym TENS, albo bicz szkocki.
Przy nim nabrała nowych sił.
Wracając, myśli w trakcie drogi,
Ach jakaż moc przedziwna tkwi
w tym Lądku i w balneologii.
Żył na Podhalu pewien gazda,
co owce miał i dom z ogródkiem,
w domku kwaterki dla tych z miasta,
no a w ogródku zrobił budkę.
W budce dla ceprów miał ciupagi,
swetry i kierpce, rzeźby z lipki,
no a poza tym różnej wagi
własnej roboty miał oscypki.
- Co to oscypek? - gdy górala
zapyta ktoś, ten mu odpowie:
- to taki serek co ma tłuszczu
i soli równo, po połowie.
Biznes się kręcił dosyć kiepsko,
rzadko wpadały jakieś dutki,
bo gazda większy niż do handlu
miał do gaździny ciąg i wódki.
Poza tym biedny miał chałupę
przy mało uczęszczanym szlaku,
więc często w troki brał swą dupę
i się opalał na leżaku.
No a oscypki dojrzewały
w tej budce, leżąc przez miesiące,
i aromatu nabierały,
moczył je deszcz i grzało słońce.
Po deszczach kiedyś tak namokły,
że gazda zaczął pytać żonę,
czy by oscypków tych nie mogli
nazwać - "góralskie mascarpone".
Gdy wyschły na pieprz od promieni
słońca, to gazda nie dowierzał,
jak się oscypek szybko zmienił
w twardy i kruchy ser - parmezan.
- Cicho bądź, konkurencja nie śpi,
lepiej byś głośno się tak nie darł,
jeszcze są całe i bez pleśni,
ale już jadą, niczym cheddar.
Po pewnym czasie te oscypki
zaczęły barwę mieć roquefort'a,
a gdyby dodać je do pizzy
to daję słowo: - gorgonzola.
Aż raz oscypki wszystkie zjadła
zła niedźwiedzica i boleści,
dostała takich, że przepadła
i brak jest o niej dotąd wieści.
O tej nieszczęsnej niedźwiedzicy,
różne pogłoski są puszczane,
lecz zgoda jest w tej okolicy,
że niedźwiedzica ma przesrane.
A ty turysto aby nie mieć,
nie kupuj w budce pośród lipek
oscypków, które cudzoziemiec
tylko wziąć może za oscypek.
Stefan, co robi na budowie,
nie stroni od niedrogich winek,
lecz oprócz winek myśl ma w głowie:
- żona mieć musi wypoczynek!.
A wypoczywa się najlepiej,
tam gdzie jest wielkich jezior strefa,
więc na Mazury Stefan jedzie
z małżonką, bo tak lubi Stefan.
Żona wolałaby nad morze:
do Dąbek, Mielna, czy Juraty,
lecz Stefan wie, że tam jest gorzej,
że urlop tam to same straty.
Gdy na Mazury dojechali,
Stefan do żony krzyknął: - Stara,
rozkładaj namiot, ino żwawo,
nie guzdraj się i bardziej staraj!.
Namiot już stoi, żona kończy
dmuchać materac, mościć gniazdko,
a Stefan gna, jak jeleń rączy,
z piwkiem za jakąś osiemnastką.
Lecz żonie, by nie było smutno,
że wpadł z dziewczęciem tym do wody,
komendę rzucił jasną, krótką:
- idźże do lasu na jagody.
Żona zebrała jagód miskę
i Stefan spożył miskę całą,
a gdy spytała go: - czy dobre?,
on odrzekł: - dobre, ale mało.
Wysłał ją potem, żeby chrustu
przyniosła, bo czas na ognisko,
a przecież są w partnerskim związku,
więc on nie musi dbać o wszystko.
Wystarczy już, że kupił worek
ogórków żonie i słoiki,
i że zamówił już na wtorek
maślaków całe dwa koszyki.
Jeżeli do tej listy dodam,
dwa wiadra leszczy świeżych co dzień,
to każdy przyzna, ze ten Stefan
to mąż na medal i dobrodziej.
Ku zachodowi dzień się chylił,
gdy żona wciąż skrobała leszcze,
a Stefan poczuł zew w tej chwili,
więc wrzeszczał: - stara długo jeszcze?.
- Już kończę, kończę, zaraz idę -
odparła żona, żeby przestał
drzeć się, a potem, jak mówiła,
grzecznie skończyła i odeszła.
Stefan zdziwienia swego nie krył,
gdy opłakiwał żonę w szynku:
- Jak mogła odejść tak, niewdzięczna,
w dodatku w trakcie wypoczynku?
Zainspirowany wierszem Juliusza Słowackiego
"W pamiętniku Zofii Bobrówny"
Niechaj mnie Zośka o wiersze nie prosi,
bo mnie tą prośbą Zośka złości lekko.
Jak ja mam pisać wiersze pannie Zosi,
gdy panna Zosia jest analfabetką?
Zanim na łące zacznie kwiat przekwitać,
niech się nauczy Panna Zośka czytać.
Jak panna Zośka się nauczy liter,
ja Zośce będę poematy składać,
ale na razie piję wódki liter,
więc mi się nie chce z panną Zośką gadać.
Ach być poetą dzisiaj nie jest lekko,
kiedy co druga jest analfabetką.
I niech mi Zośka tu nie kręci nosem
i nie wyrzuca, żem pijak jest durny,
bo choć sześćdziesiąt ma już Zośka wiosen,
analfabetyzm dopadł Zośkę wtórny.
Więc panno Zośko nim trafisz na cmentarz,
nie zwlekaj proszę i kup elementarz.
Zmysł do biznesu zawsze miał
wiedział za jakie ciągnąć sznurki,
od życia co chciał mieć to brał
i robił tak, by było z górki.
Z prądem wciąż płynął. Tam gdzie wiatr
zawiewał, tam go wywiewało,
u stóp miał prawie cały świat,
a jednak wciąż mu było mało.
Kiedy już wspiął się na sam szczyt,
wciąż mając z górki, pięknie, ładnie,
wszystkim za niego było wstyd,
bo jego szczyt był całkiem na dnie.
Pewien poeta znany jest
z tego, że tworzy bardzo mało.
W sumie napisał jeden wiersz,
jednak to wszystkim wystarczało.
Ale do czasu, bo gdy miał
wieczorek w małym mieście - Brzeszcze,
ktoś na widowni bardzo chciał,
żeby przeczytał mu coś jeszcze.
A on prócz tego wiersza nic
nie stworzył, co w nim bardzo cenię,
więc za Szekspirem odparł w mig,
że cała reszta jest milczeniem.
Nóż z widelcem dziś dogadać się nie może.
O co poszło?
Tego nie wiem,
lecz na noże.
Pokłócili się.
Być może sprawcą burzy,
był fakt, że w widelca kąsku
nóż zanurzył swoje ostrze,
a być może tym widelec
się oburzył,
że nóż wzìął go na widelec.
Patrzę na to i tak myślę sobie:
- A nuż,
nóż się uspokoi, kiedy chwycę za nóż,
albo też zakończę tę okropną chryję,
gdy nóż wbiję w to,
co potem wnet nabiję
na widelec,
bo tak dłużej być nie może,
by widelec ciągle wojnę toczył z nożem.
Łyżka milczy,
bo znużyło ją to wszystko,
a więc chyba...
obiad zjem dziś tylko łyżką.
Na werblu dobosz wygrywa takt:
o tak, o tak,
o tak, o tak.
Wojsku miarowo stuka cholewa:
prawa i lewa,
prawa i lewa.
Żołnierskich butów orkiestra gra:
i raz, i dwa,
i raz, i dwa.
Nastrój ten psuje jedynie nam
ślub, co się zaczął
tam tam, tatam,
tam, tam, tatam,
tam tam, tatam, tatam, tamtatatam, tatatam.
Copyright © Mariusz Parlicki 2016 -2024
Designed by Mariusz Parlicki 2016 -2024