Śliwkowy zacier już dojrzewa,
ziemniaki zlane już w gąsiory,
pszenicę wnet się poodsiewa
i się przepędzi ze trzy wory.
Jabłka gazują, miód z cytryną
przegryza się ze spirytusem.
Przetwory, gdy dni ciepłe miną
ogrzeją ciało oraz duszę.
Niczym zarzynany kogut
piąta rano budzik drze się,
a od lasu i ogrodu
ciągnie chłód, bo przyszła jesień.
Jesień przyszła, liście lecą,
deszcze siąpią, wiatry wieją,
ja zaś przyznam, smutny nieco,
żywię jeszcze się nadzieją,
że na chwile jeszcze lato
z ciepłym słońcem do mnie wróci,
popodnosi głowy kwiatom
i z ptakami pieśń zanuci.
A tymczasem z drzewa jabłko
na dół spada w trawie gnije,
mały strumień bardziej wartko
płynie, bo od deszczu tyje,
chłodne ranki, a wieczory
chmurne tak, że nie wyłażę,
tylko w słoiki przetwory
robię, ale jeszcze marzę,:
że na chwile jeszcze lato
z ciepłym słońcem do mnie wróci,
popodnosi głowy kwiatom
i z ptakami pieśń zanuci.
O szyby deszcz nie dzwoni i dzwonić nie będzie,
bo szyby te rozbiłem w pijackim obłędzie,
by złotą polską jesień wpuścić w moje progi,
to sposób dość skuteczny, prosty i niedrogi
i można się po chwili już w listowiu tarzać,
i radość z obcowania z naturą wyrażać,
i dotąd tak radośnie można się zabawiać,
aż deszcze nas przymuszą, by szyby powstawiać.
Chociaż słota i błota,
nie przechodzi ochota,
by po parku przechadzał się, wszak
odleciały już ptaki,
przerzedziły się krzaki,
a pod płaszczem u niego wciąż ptak.
Te co jogę tu ćwiczą,
widząc go: - zboczek! - krzyczą,
z takim chamstwem dość trudno mu żyć,
tylko stare wywłoki,
co ćwiczą nordic walking,
cieszą się, mówiąc, że grzech go kryć.
Chodzi w deszczu dnie całe,
dzielnicowy mu pałę
pokazuje i grozi nią mu,
więc zmarznięty co chwila
biegnąc, płaszczyk rozchyla,
to wspomnienie go grzeje w domu.
Kochamy kapustę kiszoną -
ot tak, w surówce, w bigosie,
a nawet lubimy z żoną
kisić się we własnym sosie.
W słoju ogórki się kiszą,
w kubeczkach mleko się zsiada,
inni gdy o tym słyszą,
się krzywią. Nam to odpowiada.
Na Pomorzu i Mazurach,
na Mazowszu z końcem lata,
wszędzie, nawet w Sowich Górach
bursztynowa jest komnata.
Wielka tak, że wiatr w niej hula,
piękna tak, że nie wyrażę,
bursztynowa politura
lśni jak w słońcu lśnią witraże.
Na Roztoczu, na Ponidziu,
i na połoninach
ciepłą barwą skrzy się wszystko,
październik w bursztynach.
Zimą znowu gdzieś się chowa,
głęboko, pod ziemią,
by odnaleźć się od nowa
za rok, wraz z jesienią.
Po złotych liściach wczesną wiosną
zostaną tylko bure błota,
wyrosną młode pędy sosnom,
a miłość się obudzi w kotach,
forsycje się rozpalą ogniem,
magnolie się obsypią kwieciem,
na świecie będzie znów pogodniej,
bo słońce zacznie mocniej świecić,
zielona trawa zbudzi łąki,
z pąków na drzewach wyjdą liście,
młode motyle i biedronki
w zieleni zgubią się soczystej.
I tak przez lato do jesieni
trwał będzie ten festiwal życia,
zimą się życie w śmierć przemieni,
byś znów miał wiosnę do odkrycia.
Jeszcze parki się mienią barwą pomarańczy
pomieszanej z cytryną, maliną i wiśnią,
liści z koron zdartych mnóstwo w niebie tańczy,
dzikie wino na murze zczerwieniało, przyschło.
Kasztany po alejkach toczą się jak życie,
jedne słabo, leniwie, drugie bardziej żwawo,
szarych chmur przybywa na nieba błękicie,
wyziębione ręce grzeje kubek z kawą.
Parasole, płaszcze, rękawiczki, szale
wyrastają w parkach jak po deszczu grzyby,
a ja nie chcę z latem rozstawać się wcale
i wierzę, że jest jesień jak gdyby na niby.
Jesień spódnice ma miodowe,
z lejących jak deszcz materiałów
i swetry żółte, purpurowe,
co przecierają się pomału.
Srebrzyste wstążki - te utkane
z babiego lata cienkiej przędzy,
no i kalosze herbaciane,
a bukiet wrzosu trzyma w ręce.
I tak ubrana idzie z wolna,
majestatycznie jak matrona
w objęcia zimy. Jesień strojna
co roku w jej objęciach kona.
Szare niebo,
czarne wrony,
mgła i deszcz.
Zimny ranek,
mokry ganek,
w budzie pies.
Gniją liście,
wiatr w koronach
łysych drzew.
Szarobura
woda w Wiśle,
jesień, ech.
Parasole
w zimnych dłoniach
gną się, drżą.
Krople deszczu
wiatr zamienia
w srebrny szron.
W nosie katar,
w gardle drapie,
a prognozy?
Jak prognozy
o tej porze -
będzie gorzej.
Klonowa aleja czerwieni się, złoci,
zieloność się miesza z żółcieniem,
w klonowych koronach jesienny wiatr psoci
i liście wciąż strąca na ziemię.
Na ścieżce złocistej figlarne promyki
skaczą jak zając w kapuście,
po liściach klonowych dreptają jeżyki,
a słychać tak jakby po chruście.
Klonowa aleja w niej złota godzina
trwa aż od świtu do zmroku
klonowa aleja - niemłoda dziewczyna,
a jakaż pełna uroku!
Tyle jest wierszy o jesieni,
że każdy liść opiewa strofa,
ale poeta nie odmieni
tego, że dzień się co dnia cofa.
i już go tyle, co i ciepła,
noce są długie, ranki mgliste,
śliwka, choć od słodyczy lepka,
słońca promienia nie uściśnie.
Jesień ma wierszy, że nie zliczę,
a mimo tego zionie chłodem,
więc próżno i ja ten wiersz piszę,
by ogrzać się w tę niepogodę.
Gdy spotykają się jesienią
ona i on na spacer krótki,
liście na drzewach się czerwienią
tak, jakby się opiły wódki.
A kiedy ten ich krótki spacer
od czterech godzin się nie kończy,
jesienny deszcz wzruszony płacze,
a wiatr im liść we włosy plącze.
Wieczorem stary kruk i wrona
widząc ich nadal, kłapią dziobem,
że najwyraźniej on i ona
gdzieś w górze są pisani sobie.
Usycha na drzewie liść stary z tęsknoty,
na wietrze trzepotać już nie ma ochoty,
przestały mu w żyłach buzować już soki,
wszak takie starości są liścia uroki.
Niebawem bezwładnie opadnie na ziemię,
odejdzie, gdzie innych już liści są cienie,
a drzewo trwać będzie w ten ziąb, niepogodę
do wiosny. Z nią liście narodzą się młode.
Czerwone jabłka w deszczu kroplach
soczyste, chociaż gałąź sucha,
liście zabarwia żółć i ochra
i rwie na strzępy zawierucha.
Zgłodniałych ptaków ciemne klucze
mkną niebem tak, jak u Hitchcocka,
gdy się po sądzie mokrym włóczę,
patrząc na jesień, jak w gnat sroka.
Czupryny drzewom w parkach rzedną,
dzień skurczył się jak z wiekiem człowiek,
opalenizny letnie błędną,
i zima już sen spędza z powiek.
Jesień ze złotej przeszła w słotną,
od dwóch tygodni wiatr i deszcze,
ziąb przez nieszczelne włazi okno,
więc choć pod kocem, czuję dreszcze.
Wrząca herbata, miód, cytryna,
korzeń imbiru drobno starty,
ciemno, choć młoda dość godzina,
a w sercu smutek nieodparty.
Jak długo jeszcze żyć nam przyjdzie
z tym zimnem, błotem i szarugą,
bez światła słońca, co nie wyjdzie
zza chmur stalowych? Jeszcze długo.
Piękna jesień - oczywiście -
z drzewa lecą złote liście.
Jak poleje i jak pizdnie,
człowiek na nich się poślizgnie.
Złamią nogę starsze panie
na żołędziu, lub kasztanie,
a do nieba przez klinikę
pójdą struci sromotnikiem.
W sadzie jabłek co nie miara.
Gdy je zerwie moja stara,
będzie jęk i płacz w chałupie,
że ją łupie w kręgosłupie.
Piękna jesień - oczywiście -
na gumiaki zmieniam klapki
i jak głupi grabię liście,
zbieram pigwy do herbatki.
Obrodziły. Zbieram, zbieram...
Cukier drogi. Z tej przyczyny
takie cierpkie ciągle zżeram,
przez co stroję kwaśne miny.
Szarzeje z wolna barwny świat,
gdy jesień z błysku wchodzi w mat,
gdy woskowieje liści skóra,
a wszystko mleczna mgła otula.
Cichnie parkowych alej gwar,
aleje niczym czarne szale,
a ponad nimi nieba stal,
ni krzty błękitu, słońca wcale
nie ma, choć nad chmurami wciąż
zapewne świeci tym, co w niebie,
jeżeli niebo jest, to są.
W zmarzniętej ziemi wrona grzebie.
Sypią się ziarna słonecznikom,
jabłoniom jabłka, śliwom śliwki,
włosy zsiwiałym emerytom,
a w zagajnikach - stare dziwki.
Z gęsi się sypie puch i pierze,
z kasztana kasztan, żołądź z dębu,
łańcuch rozsypał się w rowerze,
więc posypało się pięć zębów.
I posypało się też zdrowie,
więc smutny jestem jak na stypie,
z drzew gęsto sypie się listowie,
bo wszystko się jesienią sypie.
Kiedy drzewo złoci się,
dym spowija kartoflisko
zaczynamy wierzyć, że
chmurna jesień jest już blisko.
Ptaki odlatują już,
w drzew koronach coraz ciszej,
już na polach nie ma zbóż,
zwiędłe róże wiatr kołysze.
Chmurna jesień, smutny czas,
krótki dzień, a noc bez końca,
przemoczony bury las,
bez człowieka i bez słońca.
W pustych polach tylko strach
w przemoczonej drży kapocie,
wiatr kapelusz z głowy zwiał
i zawiesił gdzieś na płocie.
Kot samotnik przemarzł tak,
że się w jakąś kotkę wtula,
wszystkim teraz ciepła brak,
więc się trzeba poprzytulać.
Upaja nas jesienny pejzaż,
szelest doszczętnie zwiędłych liści,
a jednocześnie nas odstręcza
starość, nikt o niej nie chce myśleć.
Nie rońmy łez nad zwiędłym liściem,
sadem, choć nie ma już owoców,
ale pochylmy się nad bliskim,
niech spotka z naszą się pomocą.
Pożółkłe liście tak jak ręce,
powiędłe kwiaty tak, jak skóra,
w jesieni można dostrzec więcej,
gdy się nie buja nazbyt w chmurach.
Z leszczyny sypią się orzechy,
jak perły rozerwane w tańcu,
myszy z pól garną się pod strzechy,
gdzie trwa modlitwa na różańcu.
Kogut jesienną złapał chrypkę,
na łące złapał lis zająca,
ślimak bezdomny śpi pod grzybkiem,
bo trwa szaruga od miesiąca,
a jodła pięknie się zieleni
i połyskuje igłą sporą,
bo gdy się skończy czas jesieni
to w świecidełka ją przybiorą.
Kasztan na jesień się otwiera
jak dziewczę na swą pierwszą miłość,
lecz upadł, sam się nie pozbiera
tak mu się życie potoczyło.
Leży samotnie w gęstej trawie,
przykryty rudym kocem liści,
usycha, nie ma już go prawie,
nikt o nim nawet nie pomyśli.
Tak w życiu będzie, jest i było
od dawien dawna, od zarania,
jeden ma jesień życia miłą,
a drugi w niebyt się wkasztania.
Gaśnie listopadowe niebo,
ostatni liść się jeszcze miota
na wietrze, który smaga drzewo.
Dokoła smutek i tęsknota.
Trawy okrywa warstwa szronu,
srebrnozimnego niczym skalpel,
w oddali świecą światła domów,
ostatni liść się z wiatrem szarpie.
Na skraju lasu głodne sarny,
dziki na polu orzą ziemię,
niebem klucz ptaków płynie czarny,
unosząc dnia ostatnie tchnienie.
Listopadowy zmrok zapada,
choć w pamięć mi zapadło lato
słodkie, jak dzieci, te sąsiada
i ciepłe jak termos z herbatą.
Staruszka jesień trwa w zadumie,
jak gęsta mgła na wrzosowiskach,
rozmyśla czule tak, jak umie
o wszystkich utraconych listkach.
O wszystkich powiędniętych kwiatach
i o owocach utraconych,
o pożegnanych śpiewnych ptakach,
o planach roślin niespełnionych.
O tym co było, czego nie ma,
o tym co się niebawem zdarzy.
Staruszka jesień myśli niema,
a deszcze płyną jej po twarzy.
Jesienna paleta ma barwy tak ciepłe,
jak syrop klonowy, czy miód,
jak słodkie maliny, szczęśliwe dziewczyny,
jak jabłka, a barw jest w niej w bród.
Babiego lata cienkim pędzelkiem
liściom maluje rumieńce,
artystka jesień, gdy przyjdzie wrzesień
pracuje w złotej sukience.
Tu maźnie ochrą, tam burgund rzuci,
a tutaj pociągnie kasztanem,
na drzew sztalugach, jak Polska długa
obrazy schną malowane.
Kiedy na dobre na wietrze wyschną,
spadną, obrócą się w popiół,
smutek zostanie w obrazów ramie
w ramie bez ciepłych widoków.
Powiędły róże herbaciane,
a na herbatę dzikich róż
owoce zeschły się zebrane,
coraz mniej śladów żywych róż.
Jak czarne kropki smętne siedzą
na drzewie okradzionym z liści,
ptakii zaś poszarzałe niebo,
by sobie trochę polać, myśli.
No i polało. Moknie ziemia,
rynnami płynie deszczu strumień,
sonata w nokturn się przemienia,
jesienny nokturn, trwam w zadumie.
Przez komin z pieca dym wyleciał,
to w lewo się, to w prawo snuje,
krąży, chce wrócić znów do pieca,
choć już go piec nie oczekuje.
Przysiadł pod lasem, w złotych liściach,
pochylił się nad senną rzeką
i o swym domu - piecu myślał,
choć piec już bardzo był daleko.
Myślał o ciepłe, które stracił,
o czasie, co tak szybko minął,
myślał. Noc wyszła w czarnej szacie
z lasu, a on się w niej rozpłynął.
Świat wkracza w złotość od zieleni,
czas rwania jabłek i wykopki,
muchomor tak się zaczerwienił,
że mu wylazły białe kropki.
Wierzbom przerzedły długie grzywki,
kasztany z kolców się wykluły,
opadły śliwki robaczywki,
pajęcze sieci się popsuły
I poleciały w dal, w przestworza,
tak jak uleciał obraz lata,
jesień spłynęła z gór do morza,
wiatr liście zrywa i rozmiata.
Jesień- świat w zdobnych złotych ramach,
na polach aż chcą pęknąć dynie,
wrzosy się ścielą po polanach,
torując drogę srebrnej zimie.
Za oknami coraz chłodniej i wilgotniej. Dzień za dniem skraca się coraz bardziej i wszystkie znaki na niebie i ziemi zwiastują jesień. Z początku zapewne dość urokliwą, pełną fantastycznych barw i zapachów, z czasem coraz bardziej smutną, szarą i deszczową. Nastrajamy się z wolna nostalgicznie, refleksyjnie. Sięgamy znów chętniej po szklankę gorącej herbaty z miodem, cytryną, czy imbirem. Przeglądamy wakacyjne zdjęcia i pytamy, jak co roku o tej porze - ach kiedy znów przyjdzie lato?.
Poniżej prezentuję wiersze jesienne te tradycyjnie nostalgiczne, jak i te doprawione humorem i ironią. Zapraszam do lektury.
Parki we wszystkich barwach miodu,
w sadach sok śliwek złoci liście
jesień zagląda do ogrodu,
coraz wilgotniej, coraz mgliściej.
Od deszczu puchną kartofliska,
błyszczą się grzybów parasole,
zmęczone słońce słabiej błyska
i znowu dźwięczą dzwonki w szkole.
Jesień, seledyn wszedł w oliwkę,
żółcienie, brązy, stare złoto,
dni znowu krótsze, drogi śliskie
i pachnie chłodem, i tęsknotą.
Do kominka rąbiemy już drwa
i bulgoczą na ogniu powidła,
w radiu mówią, że lato wciąż trwa.
Lato trwa, a mnie jesień obrzydła.
Nie zaczęła się jeszcze naprawdę,
a już dała się liściom we znaki,
przemoczyła w ogrodzie mi ławkę,
na południe wygnała precz ptaki.
Dnia zabrała już tyle, co zdrowia
szef zabiera mi w pracy co roku,
strach pomyśleć, że trzeba od nowa
smaki lata w butelce czuć soku.
Nie pociesza mnie przędza pajęcza,
babim latem niech cieszą się dzieci.
Coś mnie od tej jesieni odstręcza,
a tymczasem za liściem liść leci.
Przez okno liść jesienny wpadł
i szepcze mi do ucha,
popatrz za oknem tańczy świat,
jesienna zawierucha.
Z łoskotem jabłka lecą z drzew,
kasztany z grubych łupin
i tylko słychać ptaka śpiew,
co został, bo był głupi.
Na butach błoto, w szalach wiatr,
w kieszeni dwa żołędzie,
a dookoła tańczy świat,
bo będzie to, co będzie.
W kominkach ogień już się tli,
herbata lgnie do rumu,
a przy niej razem ja i ty
z muzyką z wiatru szumu.
I choć się nie chce przetrzeć mgła,
a słońce zza chmur wyleźć,
celebrujemy ty i ja
jesienne wspólne chwile.
Zapatrzyła się jesień na liście
i pożółkła w tym zapatrzeniu,
potem zeschła się bardziej złociście,
aż w czerwonym stanęła płomieniu.
Kłęby dymu uniosły się w górę,
tak gorzkiego, jak bywa rozstanie,
jesień ma teatralną naturę,
więc spaliła się na pożegnanie,
lecz powstanie jak Feniks z popiołu,
jak powstają upadłe kobiety,
ale za rok, by spalić się znowu,
a tymczasem nie wróci, niestety.
Copyright © Mariusz Parlicki 2016 -2024
Designed by Mariusz Parlicki 2016 -2024