Wiosna inspiruje każdego poetę i każdy poeta przekonany jest zapewne, że ta, którą jest mu dane oglądać, to jest ta najbardziej niezwykła. Leśmian w swym znakomitym wierszu "Wiosna" wyraża tę prawdę, opisując wiosnę widzianą przez swego bohatera:
"Takiej wiosny rzetelnej, jaką w swym powiecie
widział Jędrek Wysmółek - nikt nie widział w świecie...".
Fakt, że z Jędrkiem Wysmółkiem nie jest łatwo się równać, bo niezwykłość obserwacji leśmianowskiego bohatera jest naprawdę trudna do pobicia, nie zniechęca mnie jednak do tego, by podjąć to wyzwanie. Zapraszam więc serdecznie do obejrzenia mojej wiosny, a raczej szeregu wiosen, które opisałem w swoich wierszach na przestrzeni ostatniego ćwierćwiecza.
Jeżeli wiosny się doczekam,
jeżeli przetrwam tęgi mróz,
to będę wierny jej jak rzeka,
jak wierny pies, co zimę zniósł.
Choć jej kwiatami nie obsypię,
bo kwiatów będzie miała w bród,
to siądę przy kwitnącej lipie
i będę za nią wzrokiem wiódł.
Na wiosny trawie się położę,
co jak dziewica jest zielona
i westchnę w niebo - o mój Boże,
tak pięknie tu, że chyba skonam.
Gdy ostatni wytopi się śnieg,
pośród liści przegniłych, po chwilce,
swego życia radosny bieg
obwieszczają kwiatami zawilce.
Seledynem jaśnieje mrok drzew,
mech soczyście się znowu zieleni
i aż prosi słowiki o śpiew
las tańczących z cieniami promieni.
Jeszcze chłodem zawieje, gdzie mrok
skrywa trawą porosłą polanę,
co na słońce kieruje swój wzrok
przez poranne mgły, jak malowane
pędzlem mistrza. On jeszcze chciał spać,
bo noc była wyraźnie mniej długa,
ale musiał za obraz się brać,
bo już wiosnę poczuła sztaluga.
Taka wiosna raz jeden się zdarza,
choć się wiosny zdarzają co roku,
tak błyszcząca jak szybki w witrażach,
tak soczysta jak zieleń na stoku,
a do tego taka niewinna,
jak dziewczyna w kwiecistym wianuszku,
nieporadna tak i dziecinna,
jak młodziutka biedronka w kwiatuszku.
Tamtej wiosny, choć wiosen mam wiele
niezwykłego się coś przydarzyło,
przyszła do mnie, jak oddech w niedzielę,
- najpiękniejsza dziewczyna, z nią miłość.
O tej wiośnie zapomnieć nie da się,
o tej wiośnie zapomnieć się nie da,
choć straciłem tę miłość, po czasie
wiem, że takiej jak tamta mi trzeba.
Jak choinka świąteczna sprzed lat
w różnobarwnych cukierkach i bombkach,
taka, jakiej dziś nie zna ten świat -
kwietna łąka.
Na twój widok czerwieni się mak,
a kaczeńce twe życie chcą złocić,
zaś stokrotki się śmieją, choć brak
im wilgoci.
Tu motylek przysiądzie, tam trzmiel
i biedronki - te nasze, czerwone,
więc w marzeniach raz jeszcze tu chcę
być, przed zgonem.
Dajcie mi wszyscy święty spokój,
kiedy spomiędzy dwóch obłoków
słońce nieśmiało zerka.
Słońce, jak kielich tulipana
w białych motylach, które z rana
słuchają, kto w drzewach ćwierka.
Dajcie mi proszę spokój święty,
kiedy, jak białe dwa okręty
łabędzie płyną do brzegu.
Brzegu jeziora. Słońca iskry
błyszczą się w nim jak deszcz złocisty.
Dajcie mi spokój. Dlatego.
Pod wieczór na cmentarz w jaśminie
spod wierzby płaczącej i sosny
bezdźwięczne,jak w niemym kinie,
duchy przychodzą, by wiosny
zapachem słodkim się zalać,
wsłuchać się w żabie rechoty
i dziwić się tym, którzy z dala
przyjść tu nie mają ochoty.
A kiedy chmara komarów
pijane duchy rozpędzi,
wciąż pachnie tu bez umiaru
jaśminu kwiat na gałęzi.
Zapachem swoim nas woła
do tego miejsca odkrycia,
bo wiosna najbardziej wesoła
jest przy cmentarzu za życia.
Już dzwonią mu konwalii dzwonki,
skrzydła rolują się,
płowieją,
jak aniołowie dwie biedronki kołują nad nim,
więc z nadzieją
na jego rychłe zmartwychwstanie...
na trawie drugie jem śniadanie.
Ze śmietaną tak lekką jak puch,
czy ze smukłym kieliszkiem szampana,
nie smakuje truskawka jak tu,
prosto z krzaka przez ciebie zerwana.
Z mgiełki piasku wytarta o biust
i podana na smukłej twej dłoni
lub włożona mi prosto do ust...
Tak do ciebie mam słabość, jak do niej.
Wciąż czuję zapach tego bzu,
rwanego w tej uliczce,
na końcu której ludzi tłum
modlił się przy kapliczce.
Litanii słyszę jeszcze dźwięk
i ciebie jak ze snu,
wciąż słyszę, kiedy prosisz mnie
o więcej tego bzu.
Dziś jak co roku kwitnie bez,
a łza się kręci w oku,
bo wszystko tak jak wtedy jest,
lecz nie ma ciebie z boku.
Litanii z dala słychać dźwięk,
szarzeją chmury w niebie,
mniej pachnie jednak dziś ten bez,
bo ten bez jest bez ciebie.
Gdzie krzyżują się tory tramwajów,
tam rozchodzi, tam schodzi się ktoś,
a na przejściach się światła zmieniają
nie na te, jakie chcemy, na złość,
tam w znoszonym, niemodnym płaszczyku
staje w maju od wielu już lat
z bukietami konwalii w koszyku
babcia, która jest stara jak świat.
Czy się z nieba żar leje, czy siąpi,
nawet wtedy, gdy wieje, że hej,
ona nigdy uśmiechu nie skąpi,
tym co mają ten uśmiech dla niej,
a konwalie ma takie pachnące,
że pojadę następnym tramwajem,
bo się kończą konwalie kwitnące
i dopiero powrócą tu z majem.
Maj rozkwitał tej wiosny ospale,
Jakby bardziej był marcem niż majem
I dziewczęta miast być w krótkich spódnicach,
Ubierały się - jak zakonnica.
Ptaki smętne siedziały na drzewach,
Brzydka wiosna, nie warto śpiewać,
Bo i po cóż słowicze trele,
Kiedy leje , bez przerwy leje.
Na krakowskim Rynku w dorożkach
Przysypiali zziębnięci woźnice,
Brzydka wiosna, deszczowa wiosna,
Toną w deszczu puste ulice.
Wtem mój stary znajomy, strażak,
Który trąbi z Wieży Mariackiej,
Krzyknął: „Wreszcie się wypogadza,
Już przestaje padać na Brackiej.
Kiedy słowiczy słychać śpiew,
światłocień strzela z łuków drzew,
motyl wykluwa się z poczwarki,
biedronka ma na plecach ciarki,
a ludzie światli i ci prości
myślą już tylko o miłości
takiej, co w piersiach aż zatyka,
czułej tak, jak ten śpiew słowika.
Gdy słońce nad połoninę
zza chmury okrąg wytacza,
budzą się cerkwie w dolinie,
na dobry dzień wiara wraca.
Strumień radośniej się sączy,
ptaki szczęśliwiej ćwierkają,
tańczą motyle, biedronki,
a łąki kwietne się mają.
Trawy aż rwą się do słońca,
a słońce w trawach tych brodzi,
wiosna dokoła, bez końca
a przy niej bardziej my młodzi.
Idziemy przez połoninę,
radosny śpiew echo niesie,
jak chłopak przez strumień dziewczynę,
Bieszczady w maju - żyć chce się.
Piewca śmierci, rozpaczy i gniewu
Z piewcą życia, radości, pogody
Dziwnym trafem spotkali się, żeby
Poetyckie rozegrać zawody.
Przycupnęli na łące pod miastem,
Wyciągnęli swe pióra, kajety
Wprawnie w strofy splatają już wersy...
I to koniec podobieństw, (nie)stety.
Choć patrzyli na łąkę tę samą
I bociana, co brodził przy stawie,
Jeden widział wnet łąkę ścinaną,
A ten drugi - śniadanie na trawie.
Pierwszy mroczną mgłę, która spowija
Okolicę wilgotną, morową,
Drugi też mgłę, lecz tę, co owija
Morze łąk otuliną perłową.
Gdy skończyli pisanie swych wierszy,
Jak przystało, zasiedli do wódki
I ten drugi się upił ze szczęścia,
Gdy ten pierwszy się upił za smutki.
Werdykt Jury wyłonił zwycięzce.
Dwaj poeci wygrali ex aequo,
Bo na łące tej bardzo jest zimno,
Chyba że bardzo zrobi się ciepło.
Gdy przekwitłe dmuchawce,
przed kościołem na ławce,
rozdmuchałaś przede mną z uśmiechem,
ja jak w kamień zaklęty,
choć był wtedy dzień święty,
upajałem się twoim oddechem.
Potem razem za ręce,
ty - w błękitnej sukience,
a ja? - już nie pamiętam w czym byłem,
miast na mszę to wzdłuż rzeki
szliśmy. Chociaż daleki
był to spacer, nam się nie dłużyło.
Dziś dmuchawce przekwitłe
kiedy widzę, to przykre
rzucam na nie ukradkiem spojrzenia,
bo choć ławka i rzeka
wciąż tu jest, to z daleka
zamiast ciebie wracają wspomnienia.
Kiedy ranne wstają zorze, w ciemnych górach
dookoła połyskuje srebrny szron
i mrok jeszcze nie odchodzi tak, jak w chmurach,
bo do zorzy w niebie wciąż daleko stąd.
Kiedy Bóg po zorzy sięga po pastele
i zaczyna nam malować błękit nieba,
to tu w górach jeszcze mrok się zimny ściele,
bo z tych gór daleko ciągle jest do nieba.
A gdy kreśli słońce jasnocytrynowe,
które z wolna się wyłania sponad chmur,
to tu w górach ciągle jeszcze marznie człowiek,
bo się nie chce promień przebić do ścian gór.
Copyright © Mariusz Parlicki 2016 -2019
Designed by Mariusz Parlicki 2016 -2019